Po pierwsze chcę wam bardzo podziękować za wszystkie komentarze i opinię. Jest mi niezmiernie miło, że one-shot się wam podobał, bo kiedy go pisałam (a było to już niemal rok temu!) zamiarem było z pewnością ukazanie miłości, nie tyle w koncepcji samego homoseksualizmu, co mojej wizji tego uczucia. Przedstawiam wam teraz rozdział pierwszy cyklu, który będzie jednak na tym blogu moim głównym priorytetem. Jeżeli ktoś nie miał okazji przeczytać prologu, odsyłam do spisu treści w menu. No, to jeszcze krótki wstęp: Zapach zauroczenia będzie cyklem, który zaczyna się dość niewinnie, ale uprzedzam z góry, że z biegiem czasu będzie i brutalnie, i tajemniczo i dramatycznie. Liczę, że się wam spodoba!
Kolejny rozdział powinien pojawić się w przyszły weekend.
_________________
Rozdział 1
Panu już
dziękujemy
Człowiek jest
w stanie spieprzyć sobie życie w ciągu kilku minut i nawet nie jest tego
świadomy. Można przez cały czas wmawiać mu, co jest złe, a co dobre – w końcu i
tak na nic się to nie zda. Każdy idzie własną ścieżką, nie zastanawiając się
czy kolejny ruch może zaważyć na jego przyszłości. A nawet gdyby? Czy świat nie
jest pełen ryzykantów, którzy i tak zrobiliby wszystko, byleby tylko zasmakować
czegoś nowego?
Niektórzy
myślą, że skoro ich życie układa się doskonale, że skoro mają wszystko to, o
czym inni mogą tylko marzyć – urodę, pieniądze, popularność – nie ma sensu
dłużej się starać czy chociażby rozmyślać nad konsekwencjami. W końcu, co niby mogłoby się stać? Tylko garstka
nielicznych mogłaby zobaczyć w tym ironię. Bo czy nie przypadkiem takim właśnie
szczęściarzom zazwyczaj coś w końcu idzie nie tak? A może to tylko znak, że
czas najwyższy przestać być zapatrzonym w siebie dupkiem i pora pomyśleć o
czymś ważniejszym; ustalić cele i własne wartości, zatroszczyć się o czyjeś
cztery litery.
Niespodziewane
obroty sprawiają, że nasze życie ze spokojnego, w jakiś sposób ukierunkowanego
na tor, w którym do tej pory płynęło, zmienia się drastycznie. Większość z nas
ma jednak to szczęście, że zmiany nadchodzą powoli, więc mamy czas by się do
nich przygotować, wymyślić, co zrobić. Czasami jednak dzieje się coś tak
nieprzewidywalnego, że możemy tylko przyglądać się jak nasze życie doczesne,
kawałek po kawałku, obraca się w pył.
Jonathan
przymrużył oczy, czując jak promienie letniego słońca padają mu prosto na
twarz. Było to wręcz irytujące zważywszy na fakt, że cały lipiec i część
sierpnia trzeba było znosić deszczowe chmury i powiewy porywistego wiatru prawie
non stop. Teraz, kiedy wakacje dobiegały końca matka natura w końcu postanowiła
wziąć się w garść i sypnąć kilkoma upalnymi dniami. Synoptycy zapowiadali, że gorączka
ma się utrzymać przez następny tydzień, a potem trzeba będzie przygotować się
na powrót typowej, angielskiej pogody.
Chłopak
zmarszczył brwi, przestępując z nogi na nogę. Uniósł dłoń na wysokość swojej
piersi i westchnął głęboko, przyglądając się tarczy złotego zegarka, który
otrzymał na swoje siedemnaste urodziny. Po wewnętrznej stronie wygrawerowane
były jego inicjały. Gdyby nie fakt, że spodziewano się po nim, że będzie go
nosił, na pewno wciąż chodziłby ze swoim poprzednim. Może nie był wykonany z
osiemnastokaratowego złota, ale wartość sentymentalna, którą za sobą ciągnął
głęboko przewyższała cenę nowego. Okazywało się jednak, że oczekiwania rodziców
są o wiele ważniejsze (szczególnie kiedy zagrożą obcięciem kieszonkowego) od
własnego zdania, toteż Jace obiecał nosić zegarek od swojego ojca chrzestnego,
w zamian za trochę spokoju i w efekcie koniec ciągnących się przez kilka dni
awantur na temat tego, co kto chce nosić, a co może i jakie to ważne, by robić
dobre wrażenie. Prawda była taka, ze Jonathanowi nie zależało zbytnio na
robieniu dobrego wrażenia. A już szczególnie nie przed swoją rodziną.
W
końcu, kiedy młody Moore zaklął już kilka razy ze złości i zniecierpliwienia,
zza rogu wyłonił się dwudziestokilkuletni mężczyzna, na którego Jace z
pewnością czekał. Łatwo było to wywnioskować, gdyż teraz jego twarz wyglądała
zupełnie inaczej. Wcześniej wykrzywiona w lekkim grymasie niezadowolenia,
wziętego ze spóźnienia bruneta, teraz wydawała się jeszcze bardziej spięta. Tym
razem jednak napięcie było zupełnie innego rodzaju. Zahaczające prawie o histeryczną
chęć zakończenia już tego spotkania, mimo że dopiero co się rozpoczęło.
- Roger – powiedział w stronę
mężczyzny Jace, skinąwszy mu lekko głową na powitanie.
Ich stosunki
pozostawały oziębłe, mimo całego roku współpracy. Jonathan nie mógł powiedzieć,
że darzył go jakimkolwiek ciepłym uczuciem. Brunet zawsze zachowywał się jakby
miał ochotę go uderzyć. Patrzył mu prosto w oczy, marszcząc gniewnie brwi przez
cały czas, przez co wydawał się wiecznie wściekły (co w zasadzie mogło wcale
nie mijać się z prawdą).
- Masz kasę, Moore? – zapytał mężczyzna,
bez ogródek przechodząc od razy do rzeczy. W jego zwyczaju nie leżało
rozmyślanie o tym, co dzieje się dookoła. Skupiał się tylko na tym, co
dotyczyło jego spraw. W tym wypadku były to pieniądze i o nie się troszczył.
Nic innego w jego mniemaniu nie miało znaczenia.
Jace
przytaknął energicznie głową, w międzyczasie wsuwając dłoń do kieszeni jeansów,
by wyjąć z nich białą kopertę, zaklejoną u góry. Przez chwilę jakby się wahał
czy wręczyć ją Rogerowi. W końcu jednak zdecydował się to zrobić, dochodząc do
wniosku, że jeżeli nie postąpi w sposób jaki się od niego oczekuje, może
stracić o wiele więcej niż kieszonkowe u rodziców. Duża dłoń złapała papier i
jednym szybkim ruchem, rozerwała go u nasady, ukazując równo ułożone fioletowe
banknoty. Mężczyzna wyjął je, po czym zgniótł i wyrzucił na ziemię kopertę.
Przesunął wzrokiem po dwudziestofuntówkach.
- Są policzone. Wszystko się
zgadza. – odparł Jonathan, widząc jak Roger przesuwa szorstkimi opuszkami po
kolejnych banknotach, a jego wargi poruszają się bezgłośnie, za każdym razem,
gdy fioletowa podobizna Adama Smitha przewinęła mu się przez palce. Mężczyzna
jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na słowa wypowiedziane w jego stronę. W
spokoju dokończył liczenie, a w końcu wsunął cały pliczek do tylnej kieszeni.
Wszystko musiało się zgadzać, tak jak to powiedział Jace. W przeciwnym razie na
pewno już by się o tym dowiedział, a sposób – tego był wręcz pewien – nie byłby
przyjemny.
Roger
miał tępy wyraz twarzy. Groźny, jednak w żadnym razie nie ukazujący możliwej
mądrości, kryjącej się pod kopułą. Wydawał się raczej typem, u którego
policzenie kilku dwudziestofuntówek jest szczytem umiejętności w dziedzinie
matematyki. Mógł się jednak pochwalić swoimi gabarytami, a w jego fachu to było
najważniejsze. Ponad dwa metry wzrostu i postura Hackenschmidta były niezłym
straszakiem nawet na największych twardzieli. Strach przed pośrednikiem wzmaga
strach przed szefostwem, na co mężczyzna był żywym przykładem.
Nawet
niezbyt wnikliwy obserwator dostrzegłby rażącą różnicę pomiędzy Jonathanem a
Rogerem. Ten pierwszy choć zazwyczaj uchodził na dobrze zbudowanego, teraz
wyglądał dość krucho przy szerokiej klatce piersiowej rozmówcy. Niecały metr
dziewięćdziesiąt wzrostu nagle stał się kiepską imitacją bycia wysokim. Stojąc
jednak przy brunecie, niewątpliwa uroda Jace’a wydawała się tylko pogłębiać.
Lśniące, czarne włosy trzymał spięte w kucyka, przez co jego kości policzkowe
były mocno podkreślone i doskonale wpasowywały się w ewidentnie przystojną
całość, jaką był Moore ( szczególnie patrząc na męską, odrobinę kwadratową
szczękę, pokrytą kilkudniowym zarostem). Prosty nos i usta w kolorze świeżych
malin tylko dopełniały ten obraz. W ostateczności to wszystko wydawało się
tylko tłem, jeżeli spojrzeć - z bardziej ograniczonej perspektywy - dla oczu
Jonathana. Kilka tonów jaśniejsze niż włosy, były głębokie i magnetyczne. Do
któregoś roku życia Jace nawet nie zdawał sobie sprawy jak pożyteczną
umiejętnością jest używanie tych dwóch gałek do czegoś więcej niż tylko
widzenia i rejestrowania świata dookoła. W końcu jednak zrozumiał, że potrafi nieźle
manipulować innych ludzi za ich pomocą. Wystarczyło, że się zapatrzył;
wystarczyło jedno przeciągłe, głębokie spojrzenie… Niczym magnes czy lep na
muchy dostarczało mu to naprawdę wielu przyjemności. Rzecz jasna, nie ze
wszystkimi szło tak łatwo. Czasami musiał zrobić więcej niż zamrugać kilkakrotnie.
Mimo to nie narzekał.
- Skoro wszystko się zgadza, to
może… - zaczął chłopak, ale widząc minę Rogera uświadomił sobie, że chyba
lepiej się nie odzywać. Stanie jak ten kołek niespecjalnie mu się podobało,
jednak w porównaniu do zostania workiem treningowym dla takiego byczka była to
dość atrakcyjna możliwość. Zmusił się, by nie westchnąć. Co z tego, że zapłacił
skoro teraz ten osiłek może odejść z nią bez słowa, zostawiając tutaj Jace’a
samego, bez tego po co przyszedł. W końcu przecież nie zatrzymałby go, mówiąc
grzecznie, że zapomniał dać mu towar. Też coś.
W
końcu jednak brunet się ruszył i sięgnął do lewej kieszeni jeansów, by wyjąć z
nich to, na co tak czekał chłopak. Jonathan wyciągnął rękę do przodu i woreczek
tylko mignął w promieniach zachodzącego słońca, zanim nie został wciśnięty w
niewidoczną już dla ludzkiego oka podszewkę w spodniach. Czuł teraz ulgę,
wiedząc że ma to po co przyszedł i spokojnie może odejść.
- Za tydzień o tej samej porze –
powiedział Roger.
To
nawet nie było pytanie, a przecież w tym biznesie liczyło się ile prochów chce
kupiec, a nie jak bardzo sprzedać chce je handlarz. Przynajmniej w teorii. W
praktyce szefostwo, dla przykładu taki boss Rogera, uważał, że jego klienci
mieli już teraz obowiązek kupować u
niego dragi. W innym wypadku mogło się to skończyć niezbyt przyjemnym
spotkaniem z jednym z jego goryli. Z tego, co Jace zdążył się zorientować, przy
niektórych z nich, Roger wygląda jak całkiem miłe (i małe) stworzenie, taka
chihuahua albo gryfonik. Można się domyślić, że Jonathan ustawił sobie jako
jeden z głównych priorytetów, by nigdy nie mieć okazji spotkać ich, kiedy
akurat będą mieli zły dzień.
Czasami
bił się z chłopakami w szkole. Raz uderzył jakiegoś dwunastoklasistę, który
zaczął podbijać do jego dziewczyny. Czuł się wtedy taki dumny i męski, że jego
ego ledwo co mieściło się w sypialni. Pamiętał, że tego wieczora Rose w bardzo
skuteczny sposób sprawiła, że przestał myśleć o sobie i zajął się nią, jak
gdyby od tej pory to miał być jego nowy, życiowy cel. W każdym razie, nie należał do osób
tchórzliwych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W szkole miał reputację
prawdziwego twardziela, któremu nikt nie podskakuje. Poza nią również nikt nie
uważał go za mięczaka, który uciekłby z krzykiem przy pierwszej bitce. Problem
pojawiał się, gdy zaczynał się zastanawiać czy podoła, czy jego możliwości
wystarczą.
Kiedy stał się
naprzeciwko chłopaka ze swojej klasy, niższego od niego o parę centymetrów, z
przestraszoną miną, wcale nie było aż tak trudno go uderzyć i robić potem z
siebie bohatera przed całą szkołą. Rycerz broniący swojej księżniczki. Romeo
bijący na głowę Parysa. Albo jak w tym przypadku, kapitan drużyny baseballowej,
który nie chce by jakiś podrzędny leszcz zarywał mu dziewczynę. W collegu jedną
ze złotych zasad popularności jest dbanie o swój wizerunek, a trzeba przyznać,
że pokazanie całkiem przyzwoitego wykonania prawego sierpowego przysporzyło podobnych
gwizdów radości i radosnego poklepywania po plecach jak wygrana ostatniego
meczu w sezonie.
Natomiast,
gdy nadchodzą prawdziwe kłopoty, kiedy właśnie taki Roger pojawia się na
horyzoncie, Jace nie jest już tak pewien swoich szans. Pewność siebie, która w
normalnych okolicznościach promieniuje od niego niczym polon, zanika powoli,
pozostawiając go samemu sobie – przerażoną, bezbronną antylopę w jaskini lwa. Jego
gardło zamyka się jak śluza na tamie Vajont i żaden błyskotliwy komentarz nie
wypływa z jego ust, bez względu na to jak bardzo starałby się coś z siebie
wydusić.
Pół godziny
później, po dość niezręcznym, bezsłownym pożegnaniu, Jonathan skręcał właśnie w
Rann Close. Poczuł się trochę lepiej w znajomej okolicy. Szczególnie, kiedy
stanął przed dębowymi drzwiami na samym końcu ulicy, gdzie znajdował się cel
jego podróży. A także powód, dla którego w ogóle musiał spędzić dzisiejszy
wieczór w towarzystwie Rogera. Nacisnął dwukrotnie dzwonek i cmoknął z
dezaprobatą, nie słysząc żadnych kroków. Zapukał jeszcze kilka razy otwartą
dłonią, po czym w końcu drzwi się otworzyły.
W pierwszej
chwili odrobinę oniemiały wpatrywał się przed siebie. W końcu zamrugał
kilkakrotnie i zmarszczył brwi. Przed nim stała piętnastoletnia dziewczyna
ubrana w czarną, koronkową bieliznę. Katherine Weston, dojrzała jak na swój
wiek nastolatka, opierała się niedbale o framugę, demonstrując swoje, nad
wyraz, kobiece kształty. Przez chwilę wydawało się, że ma ochotę rzucić się na
niego jeszcze w progu. Kłopotliwą ciszę przerwał Jace, odchrząkając dość
znacząco.
- Ja do Matta – powiedział,
pocierając kark. Starał się uniknąć spojrzenia na dziewczynę, jak gdyby
przypadkowe spotkanie ich oczu miało się zakończyć co najmniej tak katastrofalnie
jak randka z bazyliszkiem.
- Jest u siebie.
Oczywiście,
że był u siebie. A jakże. Gdzie indziej mógłby podziewać się stary, dobry
Matty?
Jonathan
posłał jej nikły uśmiech, który miał być podzięką za tę dość marną informację,
po czym przecisnął się w drzwiach obok niej, nie chcąc dłużej stać jak truś.
Poczuł ulgę, kiedy wspinał się po schodach. Wolał unikać takich sytuacji.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że siostra jego przyjaciela od jakiegoś czasu
miała go na oku. W prawdzie, dawała mu to do zrozumienia na każdym kroku.
Czasami przychodziła do pokoju brata i usadawiała się między nimi, posyłając
Jace’owi ponętne spojrzenia. Innym razem, niby to przypadkiem, wpadała na niego
w kuchni. Tym razem jednak przesadziła. Przecież to jasne, że w takim stroju
nie otworzyłaby na przykład listonoszowi. Perfidnie chciała go zmieszać. Z
kompletnym brakiem satysfakcji, Moore musiał przyznać, że jej się to udało. Kto
to widział, żeby piętnastolatki się tak zachowywały? A gdzie te ustalone
porządki i zasady? Gdzie podział się wstyd? A co z godnością? Szacunkiem do
samego siebie? W tym świecie już chyba nic nie było na własnym miejscu.
Bez pukania,
chłopak wszedł do pokoju przyjaciela. W środku nie było zbyt wiele miejsca.
Stało tam stare, drewniane biurko, w którym kiedyś, jako szczeniaki, wyżłobili
swoje imiona. Ich zdaniem miejsce nie było wcale tak widoczne. Cała reszta
świata jednak mogła ze szczerością powiedzieć, że nawet ślepy zwróciłby uwagę
na dwa głębokie napisy, w blacie. Pamiętał, że rodzice Matta nieźle się później
na niego wkurzyli. Ta sama śpiewka co zawsze, czyli: my harujemy jak woły, a ty do niczego nie masz należytego respektu!, plus
szlaban na tydzień. Jonathan musiał przyznać, że cudem umknął przed surowym
spojrzeniem pani Weston. Oprócz biurka, w pokoju stała jeszcze dębowa szafa (z
którą niestety nie wiązało się zbyt wiele fascynujących opowieści) oraz łóżko o
dość cienkim materacu, z kilkoma niewielkimi dziurami od przypaleń papierosem.
To właśnie na nim, w samych jeansach siedział teraz Matthew.
Matthew był
najlepszym przyjacielem Jonathana od kiedy, mając po cztery lata wylądowali w
tej samej przedszkolnej grupie. Od razu załapali wspólny język (samochody są
najlepsiejsze!). Wraz z wiekiem ich zainteresowania się zmieniały, a przyjaźń
zacieśniała. W szkole średniej po raz pierwszy wybrali inne przedmioty. Mniej
więcej wtedy Matt przestał być przykładnym chłopczykiem, a stał się zmorą
każdego rodzica. Ćpun. Nie ma nic trudniejszego niż zrozumienie uzależnionego
nastolatka. Jego zachowanie jednak dałoby się w jakiś logiczny sposób
wytłumaczyć – dramatyczne zdarzenia z przeszłości przysporzyły poważnych szkód
w psychice młodego chłopca, co przełożyło się na jego późniejsze życie.
Chłopak bez
słowa przyglądał się Jonathanowi. Jego wzrok był pusty, chociaż delikatnie
drgająca powieka zdradzała, że był na głodzie. Zaciskał w cienką kreskę spękane
usta. Pod niebieskimi oczami widniały głębokie, fioletowawe cienie. On sam
zresztą wyglądał jak cień. Cień tego wesołego chłopaka, który ponad rok temu
eksperymentował tylko z marihuaną. Tego blondyna o bystrym spojrzeniu,
inteligentnego pasjonata gry na perkusji z ambicjami założenia zespołu
rockowego. Jego ciało uległo zbyt szybkiemu zepsuciu, niczym banan leżący za
długo przy jabłkach. Kiedyś delikatna skóra o zdrowym odcieniu teraz była
cienka, prawie przezroczysta, a w kilku miejscach sina. Jego naga klatka
piersiowa, pokryta była tatuażami – od napisów w stylu Co Cię nie zabije to Cię wzmocni, po coś, co miało przypominać
ognistego smoka. Pierwszy z nich zrobił w dniu, w którym przeżył swój dziewiczy
lot na kokainie.
- Nie wydaje Ci się, że jeżeli
twoja babcia zobaczy Cię w takim stanie, w końcu domyśli się, że coś nie gra? –
zapytał na powitanie, siadając na twardym krześle.
- Nie wydaję mi się, żeby to była
twoja sprawa, Moore – odparł nieprzyjemnym tonem, patrząc na niego niemalże z
pogardą. Jace’owi przeszło przez myśl, ze narkotyki kompletnie wyżarły mu mózg.
A później, że on sam chyba już dawno go nie miał, skoro znając ich skutki, stał
się pośrednikiem ich dostarczania.
- Jesteś wrakiem, Matty –
powiedział po chwili ciszy. Przesunął po
jego sylwetce zaniepokojonym spojrzeniem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w
znacznym stopniu przyczynił się do tego, czym teraz był jego przyjaciel. Mógł
mu jakoś wyperswadować szkodliwość dragów, kiedy ten zaczynał, ale nie… on stał
się jego osobistą służką, która załatwiała sprawy na mieście i przynosiła
towar, kiedy tylko chłopak tego potrzebował. – Ale z tym koniec. Mówię serio.
Ostatni raz załatwiłem twoje sprawy.
Matt
nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Wydawać by się mogło, że przyjął to ze
stoickim spokojem. W jego pamięci tkwiły miliony takich rozmów. Jonathan w końcu
zawsze mu ulegał. Było to dziwne, zaskakujące; po tylu latach przyjaźni powinni
byli nauczyć się wzajemnego odmawiania sobie. Mimo to tkwili w tej toksycznej
zależności.
- Daj – powiedział tylko,
wyciągając przed siebie pokłutą rękę. Patrzył mu prosto w oczy, jakby chciał
pokazać, że się nie boi, że jest świadomy tego, co się z nim dzieje. – Daj mi
te cholerne… po prostu je daj, Jace. Daj i idź stąd.
Przeszywające
spojrzenie przedziurawiło ochronną powłokę Jonathana w ciągu kilku sekund. Sam
nie wiedział dlaczego tak się dzieje. Powinien był jakoś się temu oprzeć. Z
każdą kolejną wizytą, widział jak wyniszczony jest organizm jego przyjaciela,
co robią z nim narkotyki, które to on dostarcza. Mimo tego nie przerywał. Jak
na złość, kontynuował, jakby sam był uzależniony. Od tej chorej przyjaźni,
która zaprowadziła go na samą krawędź. Warto czy nie? Starać się? Zostawić go
tutaj? Przestać się interesować? Dalej robić za idiotę, który nie widzi co się
dzieje?
Wsunął rękę do
kieszeni i zacisnął ją na woreczku, który po chwili wyjął i wcisnął w otwartą
dłoń Matta. Pokręcił głową całkowicie bezsilny. Był jeszcze słabszy od niego.
Te narkotyki wyniszczały go, mimo że dałoby się nazwać go zaledwie dostawcą. Od
kiedy dostawcy nagle stają się uzależnieni od swojej pracy? To nie była
chirurgia, żeby ją kochać, żeby się przywiązywać. W końcu Moore nienawidził
tego wszystkiego – faktu, że był jak marionetka w rękach przyjaciela. I
doskonale wiedział, że czas najwyższy zerwać sznurki.
- Nie musisz sobie tego robić –
powiedział, marszcząc brwi. Nigdy nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie
przywykli do rozmów od serca na tematy uzależnień. Kończyło się na to był ostatni raz, nigdy nic nie szło
dalej. Teraz jednak, jakby czując presję własnego umysłu, rozsądku, a może i
nawet sumienia, musiał w końcu coś powiedzieć. – Matt, posłuchaj mnie, są różne
grupy wsparcia, odwyki, możesz się wyleczyć, nie musisz tego brać.
- Mogę przestać w każdym
momencie. Jestem zdrowy – odparł niedbale, przyglądając się zawartości
woreczka. Uśmiechnął się do samego siebie. Już samo to, że miał działkę
działało na niego jak zapach Elijah Craig na alkoholika. Był na haju zanim
cokolwiek wziął. Do tego doszło. To się z nim stało. Jonathan był w tej chwili
bezsilny niczym dziecko i to właśnie ta bezsilność prowadziła go na skraj
szaleństwa.
- Matko, jaki ty jesteś głupi! –
warknął na niego, zaciskając ręce w pięści. – Jesteś cholernym ćpunem!
Wyglądasz jak ćpun, zachowujesz się jak ćpun, bierzesz tyle dragów, że
powinieneś już być trupem, a co gorsze, wydaje Ci się, że wszystko jest, kurwa,
w porządku. Wyobraź sobie, że nie jest, Matt!
Pierś
falowała mu nierównomiernie. Nabrał powietrza do płuc, próbując się uspokoić,
ale adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach. Nigdy wcześniej nie powiedział mu
wprost jakie ma zdanie na ten temat, nie dał upustu swoim emocjom. Skrywane w
sobie czekały na taki moment i kiedy w końcu nadszedł, Jace – ku swojemu
wielkiemu rozczarowaniu – wcale nie poczuł ulgi. Liczył, że coś się zmieni, że
będzie mu lżej. Zamiast tego musiał wpatrywać się w rozszerzone ze zdziwienia
źrenice Matta, jego zaciśnięte usta i drżące ciało.
-Idź do domu, Jace – powiedział w
końcu. Jego głos nie brzmiał tak jak wcześniej. Był przepełniony dziwną
wibracja, jakby zbierało mu się na płacz. – Idź – powtórzył, zaciskając dłoń na
woreczku. Co ciekawe, Jonathan poczuł
ukłucie żalu, jakby zrobił coś złego. Jakby uraził czymś przyjaciela,
jakby zabrakło mu delikatności, jakby Matt miał teraz przez niego cierpieć. Co
za bzdura. Robił to dla niego. Nie powinien o tym zapominać. Tyle, że
podświadomość podsycała jego obawy, wystawiając mu oczyma obraz kończącej się
przyjaźni. Ale z Ciebie ciota,
przeszło mu przez myśl. Zdusił w sobie chęć zrobienia ckliwej sceny z mnóstwem
‘nigdzie nie pójdę’. To i tak poszłoby na marne. Matthew za bardzo pragnął
prochów, za mało swojego przyjaciela.
Pokiwał
głową, jakby dopiero teraz dotarły do niego jego słowa, po czym odwrócił się i
wyszedł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Po drodze na dół minął Kate,
która – już w ubraniu – przypatrywała mu się zaciekawiona. Jace nie miał
zamiaru użerać się z nią ani prowadzić rozmów prowadzących do nikąd. Miał
większe problemy na głowie niż Katherine Weston. W tej chwili pragnął tylko
opuścić dom przy Rann Close i pokazać Mattowi, że ten nie wytrzyma bez niego
nawet tygodnia. Póki co, potrafił jedynie złapać się na tym, że to on wychodził
na histeryzującego, zranionego chłopca, a jego przyjaciel nie wydaje się tym
faktem nawet poruszony. Cała ta sytuacja była wręcz żenująca. Szczególnie jeżeli
chodziło o wkład Moore’a. Bohaterski Jonathan idzie na ratunek ćpunowi, czując
wewnętrzną potrzebę zmiany jego dotychczasowego spojrzenia na świat.
Wzruszające, doprawdy.
Z
rękoma w kieszeniach szedł w kierunku własnego domu. Nie rozglądał się dookoła,
nie skupiał na żadnym szczególe. Po jakimś czasie rutynowego przechadzania się
wyznaczoną trasą, otoczenie jest już tylko stanem przejściowym. W jednej chwili
stoimy gdzieś w centrum miasta, w kolejnej jesteśmy u celu podróży, nie
zauważamy drogi, bezwiednie odrzucamy ją w zapomnienie.
Wiktoriański
dom z początków dwudziestego wieku wyglądał na zadbany. Drewniane wykończenia
odmalowywane były regularnie, a okiennice mimo stuletniego stażu wydawały się
trwałe i odpowiednio zakonserwowane. Równo przycięty trawnik przed werandą
mówił wiele o jego właścicielach, szczególnie, że przy pobliskich posesjach
panował raczej ogrodniczy chaos. Państwo Moore nie należeli do ludzi, którzy
brudziliby swoje dłonie ziemią czy fatygowali się do wyjęcia z szopy kosiarki.
Nie mieli jednak nic przeciwko zatrudnieniu ogrodnika, który pielęgnował różane
krzaki, zajmował się starym orzechem i sprawował kontrolę nad długością trawy.
Jonathan
wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybierając odpowiedni w mniej niż dwie sekundy.
Wsunął go do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę, gdy tylko usłyszał
charakterystyczne szczęknięcie. W środku było zimno i bynajmniej nie chodziło
tylko o temperaturę. Można było odnieść wrażenie, że dom jest niezamieszkany.
Porysowane, trzeszczące pod naciskiem panele, mosiężne wieszaki, solidna, szafa
wykonana z modrzewiu, wszystko to pachniało środkiem do czyszczenia drewna i
wydawało się być nienaruszone ingerencją ludzką już od dłuższego czasu.
Przechodząc przez przedpokój, chłopak ominął wzrokiem potężne, zabytkowe lustro
ze rżniętego szkła, które był dumą pani Moore i udał się prosto do swojego
pokoju.
Rzucił się na
łóżko, przymykając oczy. Wziął głęboki oddech, próbując pozbyć się zbędnych,
wciąż powracających niczym bumerang myśli; odchodziły i wracały, natrętnie
dając o sobie znać. Ze stanu odrętwienia wyrwał go sygnał przychodzącego
połączenia. Nie otwierał oczu, wyjął telefon i odebrał, nie patrząc kto dzwoni.
W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia.
- Przepraszam.
- Daj spokój, Matt.
- Mówię serio. Przepraszam.
- Już to słyszałem.
- Ja po prostu… nie mogę tak
dłużej, okej? Musisz dać mi o sobie decydować, nie jestem małym chłopcem, umiem
podejmować decyzje.
- Nieważne. Nie mam ochoty teraz
rozmawiać. Jesteś naćpany.
- Nie, nic nie wziąłem, słowo.
- Odezwę się później.
Miał
ochotę cisnąć telefonem przez pokój. Matt był niepoważny i głupi, myśląc że ten
uwierzy mu na słowo. Wystarczyło go tylko posłuchać. Nic nie wziął? Też coś.
Kłamstwo zwyczajnie zaczęło mu pasować, przestało przeszkadzać, stało się czynnością
rutynową, jak mycie zębów. Poza tym, co niby miały Jonathanowi dać przeprosiny?
Przecież nie przywrócą mu przyjaciela. Nie przywrócą zdrowia temu naćpanemu
dzieciakowi. Będą kolejnymi, pustymi słowami. Od roku nie słyszał od Matta nic
innego, jak właśnie zlepek nic nieznaczących bzdur.
- Jace, jesteśmy! – Donośny,
męski głos dał się słyszeć wyraźnie, mimo zamkniętych drzwi i głośnej muzyki. Chłopak
westchnął, niechętnie wstając z łóżka.
Kontakty
Jonathana z rodzicami były skomplikowane. I tak jak dwójka bardzo dobrze
prosperujących lekarzy radziła sobie doskonale z siedmioletnim Jamesem, jego
młodszym bratem, tak kompletnie nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z nim.
Próbowali, oczywiście. Cała trójka starała się nawiązać lepszą łączność, wałkując
na nowo przetarte schematy. Koniec końców zrezygnowali, wywieszając białą
flagą, choć nikt nigdy nie przyznał się do tego na głos. Jace miał im za złe
brak uwagi, której doświadczył będąc dzieckiem. Skupiali się na świetlanej przyszłości,
którą mieli przed sobą. Rozumiał, że musieli pielęgnować chirurgiczny talent,
ale gdzieś między spaniem, jedzeniem i salą operacyjną, powinni byli znaleźć
trochę czasu dla własnego syna. Tylko, że w tej kwestii nigdy nie było
odpowiedniej równowagi. Kariera zawsze stała na pierwszym miejscu, a
rodzicielstwo zostało zepchnięte zaraz obok płacenia rachunków i wyrzucania
śmieci.
Sytuacja
pięcioletniego Jamesa różniła się kolosalnie. Od kiedy wyrósł z noszenia
pieluch, państwo Moore dokładali wszelkich starań, by ich synek zaznał wszelkich
rozkoszy dzieciństwa. Zabierali go na spektakle teatralne, karuzele w wesołym
miasteczku, zwiedzanie parku dinozaurów czy oglądanie największej kolekcji
klocków lego na świecie. I o ile starszy z braci nigdy nie zaznał takiego
zainteresowania, nie przejawiał oznak zazdrości. Nie oznaczało to jednak, że
jej nie odczuwał, bo mimo wszystko trudno było stłumić takie uczucie. W życiu
miał niemal wszystko, oprócz właśnie rodzicielskiej uwagi. Jonathan nie
wiedział jaki jest powód zmiany rodziców; czy sami zorientowali się, że
zawalili za pierwszym razem? Może patrząc na niego odnajdywali swoje błędy z
przed lat? Może chcieli je w końcu naprawić? Może, może, może. Nie było w tym
wypadku żadnej podpowiedzi, która naprowadziłaby go na odpowiedni trop.
Chłopak
wyłączył muzykę, chcąc uniknąć wykładu na temat szkodliwości tak głośnego jej
słuchania. Doprawdy, czasami miał ochotę przyłożyć sobie w głowę pustakiem albo
przejechać samego siebie traktorem, byle tylko nie słuchać tego ciągłego
ględzenia. Zasada była prosta – rodzice zdawali się dostrzegać obecność
Jonathana tylko i wyłącznie, gdy dochodzili do wniosku, że to odpowiedni czas,
by znów spojrzeć na niego z dezaprobatą wymalowaną na surowych twarzach i
wygłosić kazanie. Cholerna reprymenda dla nastolatka, który krzywo ułożył buty,
zatrzasnął drzwi czy przewrócił oczami.
Kilka
sekund później rozległy się kroki na schodach. Jace uśmiechnął się pod nosem, a
kiedy Jimmy przekroczył próg jego pokoju, na jego ustach gościł już prawdziwy,
szeroki uśmiech. Chłopiec również wyglądał na szczęśliwego. Dzierżył w dłoni
rysunek wyścigówki i już wyciągał go w stronę starszego brata, by pochwalić się
plastycznym talentem.
- Zobacz! Narysowałem specjalnie
dla Ciebie! – pisnął James uradowany. – Mama mówiła, że na pewno wiesz jak
wyglądają wyścigówki, ale nie chciałem, żebyś coś stracił z wycieczki.
Następnym razem musisz jechać z nami. Wszystko Ci pokażę. I taki stary
samochód, który miał chyba milion lat! I mój ulubiony, czerwony! A wiesz, że
kiedyś samochody były na konie? – Jonathan uniósł brwi do góry, chcąc wczuć się
w ten pasjonujący, dziecinnie niewinny monolog. - No mówię Ci! Konie! To się
nazywało powozy i tylko bogaci ludzie takimi jeździli.
Chłopiec
wyglądał na oczarowanego motoryzacyjnymi nowinkami. Gestykulował bardzo
żywiołowo, a jego usta rozciągnięte były w uśmiechu, który zresztą niemal nigdy
nie znikał z jego twarzy. Para niebieskich oczu uważnie śledziła każdy ruch
Jonathana doszukując się oznak zainteresowania tematem.
James
był niski i przeraźliwie chudy nawet jak na pięciolatka. Na nosie miał okulary,
które co chwilę odruchowo poprawiał, a kruczoczarne włosy, mimo że przycinane
regularnie i tak odrastały w zastraszającym tempie. Jego górne jedynki były
nieproporcjonalnie duże w porównaniu do reszty zębów, choć Jace nigdy nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że chłopiec jest dzięki temu tylko jeszcze bardziej uroczy.
- Chodźmy do kuchni, zrobię Ci
kanapkę z masłem orzechowym – zaproponował Jonathan, po czym złapał Jamesa za
rękę i wyszedł z pokoju, biorąc od niego rysunek wyścigówki. Chłopak przywiesił
go do lodówki, a chwilę później zabrał się za robienie posiłku, słuchając
szczegółowego opisu wycieczki do muzeum motoryzacyjnego w Coventry. Siedzenie z
młodszym bratem i rozmawianie o sprawach, które w zasadzie w ogóle go nie
obchodziły było zajęciem przyjemnym. Bezstresowym. Wystarczyło czasami się
uśmiechnąć, powiedzieć coś zabawnego, zmierzwić chłopcu włosy, przygotować
kolejną kanapkę. Nic prostszego.
Głośne
pukanie przerwało, w zasadzie, najprzyjemniejszą część dnia Jonathana.
Niechętnie wstał od stołu i odrobinę się ociągając, otworzył drzwi. Uniósł w
zdziwieniu brwi, widząc rodziców swojej dziewczyny. Zresztą, nie chodziło tylko
o to, że w ogóle się pojawili, a o fakt, że wpatrywali się w niego, jakby zabił
im kota, psa i chomika jednocześnie. Chociaż może wtedy, ojciec Rose nie
zaciskałby zębów ze złości, nie byłby czerwony na twarzy i nie rzuciłby się do
przodu, nie zacisnąłby rąk na jego koszulce, przyciskając go brutalnie do
ściany.
- Ty bydlaku! – warknął mężczyzna,
a Jace zamarł w bezruchu.
No cóż, jest ciekawie. Jak na razie. :)
OdpowiedzUsuńMnie się podoba - masz fajny styl.
Muszę przyznać, że wybrałaś trudną tematykę, ale czuję, że dasz sobie radę, bowiem jak na razie jest obiecująco.
Pozdrawiam i zapraszam: http://close-to-the-light.blogspot.com/
Nowa notka, zapraszam. :)
Kurczę, ale się wciągnęłam. Masz tak świetny styl, że nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do ostatniego akapitu. Pisz dalej : )
OdpowiedzUsuńUm, zaczyna być ciekawie. Masz fajny pomysł.
OdpowiedzUsuńZ jednej strony lubię Jonathana, a z drugiej nim gardzę. Nie powinien dawać sobą tak dyrygować.. Nie jest przyjacielem Matta skoro załatwia mu dragi >.< Chce mieć święty spokój od ,,przyjaciela", mam nadzieję, że to się zmieni i pomoże przyjacielowi wyjść z nałogu..
Zastanawia mnie co rodzice Rose mają do niego? Może dziewczyna zaszła w ciążę? Albo zauważyli, jak chłopak kupuje dragi? No cóż muszę poczekać aby się dowiedzieć xD
Ogólnie styl masz fajny, tylko strasznie dużo opisów. Nie żeby coś.. Bo opisy fajna i ważna rzecz... Ale wydaje mi się, że jest ich za dużo.
Pozdrawiam i życzę dużo weny
Dobrze, że mnie poinformowałaś, bo jak tylko odczytałam Twój komentarz, to rzuciłam się czytać pierwszy rozdział.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że żal mi Jonathana. Chce pomóc przyjacielowi, ale w żaden sposób nie potrafi powiedzieć "nie". No i ten brak zainteresowania ze strony rodziców... Biedny chłopak po prostu. Niby ma wszystko, a tak naprawdę posiada niewiele.
Baaardzo podoba mi się styl, w jaki zostało to napisane. Jest i akcja (swoją drogą, strasznie jestem ciekawa, co dalej!), i opisy - bardzo uplastyczniają obraz, dla mnie to takie zbliżenie się do bohaterów i okolicy, i tematyka dość kontrowersyjna - cieszę się, że poruszasz takie tematy.
Z niecierpliwością będę czekać na kolejny rozdział! :)
Masz cudowny styl :) Jestem ciekawa od kiedy piszesz.
OdpowiedzUsuńZaczyna się bardzo obiecująco, mam nadzieje, że kolejne rozdziały będą tak samo ciekawe jak ten :)
Muszę przyznać, że twój blog mnie oczarował! Twój styl pisania jest fantastyczny. Dzięki wspaniałym opisom mogę wyobrazić sobie całą sytuację i postawić się na miejscu bohatera. Twoje opowiadanie bardzo mnie zaciekawiło i czekam na nowy rozdział :D
OdpowiedzUsuńWeny życzę xx
Niestety nie jestem fanką dzieciaków i jak zauważył mój mały, wczorajszy towarzysz -nie umiem czarować, więc musiałam to jakoś znieść xD
OdpowiedzUsuńA przechodząc do sedna to... kocham imię Jonathan - główny bohater mojego Negsuri tak się nazywa i imię Jace też -prawie każdy mój bohater tak się nazywa xD Chociaż to akurat raczej od Jason, czy coś...
No, a przechodząc do sedna sedna, bo chyba znów było nie na temat - zaintrygowało mnie to opowiadanie i na pewno będę śledzić dalsze rozdziały ^^ Lubię motywy z ćpunami i takie tam... Chyba niewiele mogę jeszcze dodać, poza tym, że całkiem lubię twój styl. Jest o niebo lepszy od mojego, ale jednak czuję jakieś podobieństwo, poza tym przypomina mi coś, tudzież kogoś... I przez to jeszcze lepiej mi się czyta!
No cóż, obiecałam lepsze komentarze, ale nie wyszło. Oczywiście kiedyś sie poprawię, bo muszę wyrobić w sobie nawyk komentowania opowiadań, które czytam xD
Pozdrawiam i życzę weny.. czy coś :P
Zapowiada się bardzo obiecująco, naprawdę. Taka obyczajówka z wieloma problemami i błędami z młodość. Ciekawe, dlaczego rodzice dziewczyny Jace postanowili przypomnieć mu tak brutalnie o swojej obecność? Mam kilka wersji, do wyboru do koloru, dlatego, za nim będę wypisywać sporo przypuszczeń, grzecznie zaczekam na rozwiązania tej sytuacji.
OdpowiedzUsuńNajbardziej jestem ciekawa relacji JonathanxMatt i zastanawiam się jak rozwiążesz ten problem. Od razu do głowy narzucają się pytania typu "wyjdzie z tego? zaćpa na śmierć? jakoś to będzie?" itp, dlatego znów wybieram bezpieczną opcję "pożyjemy zobaczymy".
Chyba nie wymuszę na sobie nic kreatywnego, znowu. Mogę tylko cię pochwalić za ładne opisy, największy plus za przemyślenia bohatera, bo takie preferuje najbardziej. Czekam na kolejny weekend i kolejny rozdział.
No i tak poza konkursem - nie musisz mnie powiadamiać, niepotrzebnie zmarnujesz tylko kilka chwil swojego życia (jakkolwiek do dramatycznie brzmi), ponieważ mam twój blog w "obserwowanych" i dokładnie wiem, kiedy pojawi się kolejny rozdział, więc nie ma szans, aby nie zauważyło. No chyba, że będę tak zauroczona innymi sprawami i okaże się wybitnym uszkodzeniem wzorku ;P
Dużo Wena ;*
Podziwiam! Podjęłaś się tematyki homoseksualizmu, która nie dość, że trudna to jeszcze dość kontrowersyjna. Poza tym widzę sens w tym co piszesz, widzę wartość i talent także. Powodzenia.
OdpowiedzUsuńhistoria-jutra.blogspot.com
Witam. Jestem z bloga http://ogrod-mysli.blogspot.com. Bardzo Ci dziękuję za Twój komentarz. Wybacz, że dopiero teraz wpadłam, ale dopiero teraz znalazłam chwilę wolnego.
OdpowiedzUsuńMasz bardzo ładny styl i zaciekawił mnie pierwszy rozdział więc spodziewaj się mnie tu częściej :D
Pozdrawiam :)
Dobrze, że to co teraz piszesz nie jest one shotem bo bym udusiła! Piszesz zdecydowanie za ładnie aby zamykać to w jednej historii. Tutaj można poczuć, że się akcja rozkręca i ma się nadzieję na następny rozdział! :)
OdpowiedzUsuńJak zwykle świetne opisy- masz niezwykły talent, że to co opisujesz wręcz można poczuć. To naprawdę niezwykłe. Jak czytam mam wrażenie, że rozdział napisałaś z taką łatwością.
I ogólnie to szkoda mi Jonathana. Jestem ciekawa jak potoczą się jego relacje z Maxem. A zdradź mi proszę- w tym opowiadaniu nastawiasz się tylko na typowe yaoice czy będą tez związki hetero? ;)
Buziaki i czekam na kolejną część :3
Podoba m isię Twój styl pisania. Proszę mnie informować o nowościach ,pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńbardzo podoba mi się twój styl pisania.
OdpowiedzUsuńCzyta się bardzo... Nie wiem jak to opisać. Po prostu można się wczuć.
Będę wdzięczna jeśli o następnych rozdziałąch poinformujesz mnie w komentarzach na moim blogu:
igrzyskasmierci-historiapierwsza.blogspot.com
Dziękuje za bardzo miłe i kochane słowa :) Nawet nie wiesz jak przyjemnie mi się czyta takie komentarze *.*
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam 1 rozdział i muszę przyznać, że wciągnęło mnie. Podoba mi się to w jaki sposób piszesz, przedstawiasz wszystko co się dzieje :) Bardzo przyjemnie się czyta i chce się więcej i więcej :) Więc z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. Z pewnością będę śledzić dalsze losy bohaterów ;3
Dzięki za odwiedziny, cieszę, że komuś podoba się to co piszę.
OdpowiedzUsuńTematyka jak najbardziej uderza w moje gusta :D i wiedzę to co bardzo lubię- dużo opisów. Czekam na więcej oczywiście.
Hej, dziękuję bardzo za komentarz na moim blogu, cieszę się, że się spodobało! Mam nadzieje, że zostaniesz na dłużej...No, ale jeśli chodzi o twój blog, to powiem ci, że jestem naprawdę mile zaskoczona. Kurcze, piszesz interesująco i widać przemyślanie i hmm...jakby nie było "profesjonalnie". Pierwszy rozdział, a powiedział mi tak dużo! O twoim stylu i o tym, że będzie to coś "niebanalnego". Jestem zapewne zaciekawiona i mam uczucie, że będzie tak po rozdziale drugim. No nic przekonamy się, z niecierpliwością czekam na nexta. A i jakbyś mogła poinformuj mnie jak pojawi się ciąg dalszy na moim blogu [echo-istnienia]. Pozdrawiam Carlli:)
OdpowiedzUsuńPS: Boski szablon;D
O mój boże, to naprawdę ty! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, znów cię spotykać. Muszę ci przyznać, że do teraz żałuję opuszczenia Russa... No normalnie mam ochotę czasami wejść i napisać odpis, ale po prostu nie mam za cholerę czasu. jak nie lekcje, to nauka słówek, a i tak cudem jest przeczytaniem kilku opowiadań i napisaniu kawałku rozdziału. Mam wielkie wyrzuty sumienia ze względu na Rassa. Straszne, straszne, straszne. Pogarsza mi się, kiedy mówisz, że to przeze mnie byłaś zmuszona go zawiesić... Wybacz mi (klęka i błaga o wybaczenie).
OdpowiedzUsuńAle może wrócę do bloga. ;)
Polubiłam Jace'a ( nie tylko ze względu na imię. Co to, to nie xd ). Jest prawdziwy. Tak dogłębnie. Chyba każdy z nas nie wiedziałby, co ma zrobić, mając przyjaciela uzależnionego od narkotyków. Mimo wszystko, lubię Mattiego. Kurde, wychodzą ci naprawdę żywi bohaterowie. Czytając o nich, masz świadomość, że ktoś taki mógłby mieszkać gdzieś obok, a ty nawet o tym nie wiesz. Podobała mi się postawa Jace'a. Nawet nie wiesz jak. Szkoda tylko, że słowa nie wystarczą, by wciągnąć kogoś z nałogu. Muszę się też przyznać, że młodszy brat chłopaka niesamowicie przypomina mi Harrego Pottera. Nie zabijaj mnie za skojarzenia, proszę ! hahahaha A ostatnia scena? Po prostu nie zakańcza się rozdziału w takim momencie. Czuję się zdradzona. ;)
Muszę ci też pogratulować umiejętności. Ja sama uważam 3 osobę za niesamowicie trudną do opisania, a ty radzisz sobie z tym na miarę kogoś z wyższej półki - dosłownie (najlepsze autorki na mojej biblioteczce są poukładane na najwyższej półce). Wszystkie opisy uczuć i nie tylko strasznie człowieka poruszają. Mają coś w sobie, co chwyta za serce. Pozostaje mi tylko czekać i przeprosić raz jeszcze za porzucenie Russa. Wiedz, że nie chciałam go zostawić w tym samochodzie, czekającego aż Val skomentuje jego pokój.
Pozdrawiam, nie mogę doczekać się nowego, Blode.
wladcy-zywiolow
zarzewie-ognia
No przyznaję, trudną tematykę sobie wybrałaś, niemniej jednak zawsze uwielbiałam opowieści o problemach z narkotykami, więc możesz mieć pewność, ze i tą historię będę śledzić z zapartym tchem. No to się biedny Matt wpakował. Jace z resztą też. Nie wiem, co go podkusiło, żeby załatwiać przyjacielowi dragi. To chore. Intryguje mnie też to, czemu rodzice Rose przyczepiają się do jej chłopaka. Do głowy przychodzi mi tylko ciąża, albo coś w ten deseń, ale pewna nie jestem. Pewnie niedługo nas wszystkich zaskoczysz ;)Poza tym na podstronie wyczytałam, ze będą tu zawarte wątki homoseksualnej miłości - z niecierpliwością na nie czekam. Masz swietny styl, to muszę przyznać, aż ci go zazdroszczę. ;D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! xoxo
your-turn-to-die.blogspot.com
I tutaj także się pojawiłam! ^^
OdpowiedzUsuńPomijając fakt, że po przeczytaniu informacji o Tobie bardziej się przekonałam do rozpoczęcia czytania, to muszę przyznać, że naprawdę mi się tutaj podoba.
Tematyka opowiadania z pewnością nie jest łatwa. Jakby nie patrzeć to narkotyki, problem nastolatków wciągniętych w te właśnie sprawy są bardzo trudne do opisania. Wiele osób próbuje, ale niekoniecznie im to wychodzi. Mam nadzieję, że Tobie się to uda, ponieważ naprawdę wyczuwam potencjał w tym opowiadaniu.
Już sam styl, w jakim piszesz jest niesamowicie zachęcający. Strasznie szybko się czyta. Nie zanudzasz opisami, każdy niesie ze sobą kolejną informację, która czasami jest wesoła jak np z Jamesem, a czasami wręcz straszna jak z Mattym. Uważam, że to jest bardzo dobre połączenie. Tak samo wplatasz w tekst takie śmieszniejsze wtrącenia w nawiasach czasami, co poniekąd kontrastuje z powagą ukazaną w opowiadaniu. Jest jednak tak doskonale splecione, że pasuje idealnie i to jest bardzo dobre. Bo potrafisz połączyć humor z czymś poważnym.
Widzę także, że bazujesz na psychice ludzkiej. Przemyślenia Johnatana, ogólnie przytaczanie powszechnie uznanych praw, nawet poruszasz temat zasad moralnych oraz ich łamania jak w przypadku Kate. Jak dla mnie jest to naprawdę ważne. Ale ważniejsze jest to, że Ci to wychodzi fenomenalnie. Potrafisz tak bardzo wciągnąć czytelnika, że nie oderwie się od czytania, aż rozdział się skończy.
No, jednym słowem bardzo, bardzo mi się podoba. I z pewnością tekst ten będzie niósł wielką wartość, która będzie pouczająca dla każdego. :)
Zgodzę się z początkiem rozdziału. W ciągu kilku sekund można spieprzyć wszystko, co się zbudowało. Życie ludzie jest kruche, szkoda tylko, że zdajemy sobie sprawę z tego późno, zbyt późno. Narkotyki - nigdy nie próbowałam i nie zamierzam. Nie chcę wciągnąć się w bagno, z którego
OdpowiedzUsuńnie potrafiłabym wyjść. Przeraża mnie to, co się dzieje z ludźmi, jak szybko się od nich uzależniają. Szkoda mi tego chłopaka...
No kurde, teraz się kompletnie nie spodziewałam, serio. Nie po przeczytaniu prologu, który był taki niewinny... a tu jeb, Matt narkoman. Cholera.
OdpowiedzUsuńMam słabość do takiego typu problemów, nie wiem czemu. Ani to uczucie nie ma u mnie podstawy emocjonalnej, bo raczej ćpunką nie jestem, ani nic z tych rzeczy. Ciągnie mnie do takich opowiadań, jak do magnesu żelazo.
Na samym początku miałam wrażenie, że akcja się trochę ciągnie. Zdawało mi się, że niektóre opisy są za długie i zbyt szczegółowe - po prostu niepotrzebne, zaś akcji, czynności trochę mało. Ale to tylko moje spostrzeżenia, nie musisz brać ich pod uwagę. :3 Ja jednak lubię sporo dialogów; jak ludzie ze sobą rozmawiają. Dlatego właśnie wraz z rozpoczęciem rozmowy Matt'a i Jace'a od razu opowiadanie bardziej mnie wciągnęło w treść. Od razu polubiłam postać Jonathana i to właśnie jego uczucia porównałam z tymi z prologu. Miałam rację?~ :D Podoba mi się jego podejście do sytuacji Matt'a. Znaczy... niekoniecznie to, iż nie potrafi mu odmówić załatwiania proszków. Raczej to, że się o jego osobę troszczy i jakoś próbuje przekonać, by zaprzestał. Cóż... ciekawe, jak to pociągniesz. Będę czytać dalej. :33
I jeszcze tak pod koniec - czasem budujesz za długie zdania. Jedno wypatrzyłam aż na 6 linijek! :D Są poprawne gramatycznie, ortograficznie, ale po przeczytaniu takiego "tasiemca" już się nie wie, jaki był w nim sens. ^^
[yoru-ni-sasayaku.blogspot.com/]
Po tylu inspirujących komentarzach, wątpię, żeby mój coś zmienił, ale nie mogę się powstrzymac :) Pozwolisz, że będę to robiła pod każdym rozdziałem, bo są naprawdę obszerne (za co masz u mnie wielkiego plusa) i wolę od razu przedstawic swoje odczucia.
OdpowiedzUsuńOgólnie zaczęło się bardzo tajemniczo. Człowiek żałujący swojego życia, popełnionych błędów, chociaż może nie tyle żałuje, co zdaje sobie sprawę, że nie wyskoczyły one jak królik z kapelusza magika, a miały solidne podstawy. A my, zaciekawieni czytelnicy, mamy szansę poznania powodów, jakie doprowadziły bohatera do takiego stanu. I powiem ci szczerze, że pierwszy akapit tego rozdziału świetnie nadawałby się na prolog, zamiast tego istniejącego na stronie. Jest równie intrygujący i zaprasza czytelnika do zapoznania się z losami bohatera. W zasadzie nawet lepiej sprawuje się w tej funkcji.
To moje skromne zdanie, dodatkowo widac wyraźną różnicę w narracji, a nie powracasz do tego typu narratora z początku (raz, chyba się zapomniałaś, bo po scenie z Mattem i Jacem jest kawałek, w którym pojawił się podobny fragment, zupełnie niepasujący do reszty). Ale jak już mówiłam, to moja skromna opinia.
Później poznajemy głównego bohatera (takie odniosłam wrażenie po przeczytaniu pierwszego rozdziału) w dośc nietypowej sytuacji. I już na wstępie pojawia się intrygujący, zachęcający wątek. Jak wspomniano wyżej, tematyka niełatwa, wręcz przeciwnie otwiera morze możliwości, z których należy potem wybrnąc, a niekiedy to zadanie jest bardziej niż trudne. Biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia zmierzasz w kierunku dośc mrocznym, bo bohater nie jest uzależniony, a robi coś znacznie gorszego w oczach czytelnika.
Przedstawiłaś nam postacie, które będą brały udział w Twoim spektaklu i zarysowałaś ich charaktery całkiem zręcznie. Mam nadzieję, że zostaniesz przy tym zagłębiając się w plątaninę wątków swojej historii. Zapowiada się dobrze, trzymaj tak dalej, a będzie porządna historia obyczajowa (możliwe, że z wątkiem kryminalnym).
Co do samego stylu. Muszę przyznac, że czytało się dobrze. Błędów było mało, ale tekstu zasadniczo za dużo do przetrawienia. Pojawiały się akapity, jednak ich częstotoliwośc jest zbyt mała. Warto podzielic fragmenty tekstów częściej, wtedy czytelnik ma szanse na złapanie oddechy. Akapit to także wytchnienie, w wielu miejscach można by było to spokojnie zrobic. Wtedy długie zdania nie wydawałby się takie straszne, chociaż nad nimi też musisz popracowac. I dialogi trzeba również wciąc i zamienic "myślniki" na właściwe odpowiedniki w tekście.
To chyba na tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużac komentarza, już pewnie i tak mnie znienawidzisz za jego objętośc, więc będę kończyła. Ze swojej strony powiem, że bardzo mi się podobało (sama zmagam się z trudnym tematem, więc rozumiem, że to niełatwe) i trzymam kciuki za dalszy, owocny rozwój historii. Twój blog dodałam już do obserwowanych, więc będę od teraz pilnie śledziła nowe notki. Dziękuję za napisanie intrygującego tekstu i przechodzę do następnego rozdziału :)
Pozdrawiam,
Niebieska Myszka.