sobota, 23 lutego 2013

Cykl "Zapach zauroczenia", rozdział 1.


Po pierwsze chcę wam bardzo podziękować za wszystkie komentarze i opinię. Jest mi niezmiernie miło, że one-shot się wam podobał, bo kiedy go pisałam (a było to już niemal rok temu!) zamiarem było z pewnością ukazanie miłości, nie tyle w koncepcji samego homoseksualizmu, co mojej wizji tego uczucia. Przedstawiam wam teraz rozdział pierwszy cyklu, który będzie jednak na tym blogu moim głównym priorytetem. Jeżeli ktoś nie miał okazji przeczytać prologu, odsyłam do spisu treści w menu. No, to jeszcze krótki wstęp: Zapach zauroczenia będzie cyklem, który zaczyna się dość niewinnie, ale uprzedzam z góry, że z biegiem czasu będzie i brutalnie, i tajemniczo i dramatycznie. Liczę, że się wam spodoba!
Kolejny rozdział powinien pojawić się w przyszły weekend.


 _________________
Rozdział 1
Panu już dziękujemy

Człowiek jest w stanie spieprzyć sobie życie w ciągu kilku minut i nawet nie jest tego świadomy. Można przez cały czas wmawiać mu, co jest złe, a co dobre – w końcu i tak na nic się to nie zda. Każdy idzie własną ścieżką, nie zastanawiając się czy kolejny ruch może zaważyć na jego przyszłości. A nawet gdyby? Czy świat nie jest pełen ryzykantów, którzy i tak zrobiliby wszystko, byleby tylko zasmakować czegoś nowego?
Niektórzy myślą, że skoro ich życie układa się doskonale, że skoro mają wszystko to, o czym inni mogą tylko marzyć – urodę, pieniądze, popularność – nie ma sensu dłużej się starać czy chociażby rozmyślać nad konsekwencjami. W końcu, co niby mogłoby się stać? Tylko garstka nielicznych mogłaby zobaczyć w tym ironię. Bo czy nie przypadkiem takim właśnie szczęściarzom zazwyczaj coś w końcu idzie nie tak? A może to tylko znak, że czas najwyższy przestać być zapatrzonym w siebie dupkiem i pora pomyśleć o czymś ważniejszym; ustalić cele i własne wartości, zatroszczyć się o czyjeś cztery litery.
Niespodziewane obroty sprawiają, że nasze życie ze spokojnego, w jakiś sposób ukierunkowanego na tor, w którym do tej pory płynęło, zmienia się drastycznie. Większość z nas ma jednak to szczęście, że zmiany nadchodzą powoli, więc mamy czas by się do nich przygotować, wymyślić, co zrobić. Czasami jednak dzieje się coś tak nieprzewidywalnego, że możemy tylko przyglądać się jak nasze życie doczesne, kawałek po kawałku, obraca się w pył.

            Jonathan przymrużył oczy, czując jak promienie letniego słońca padają mu prosto na twarz. Było to wręcz irytujące zważywszy na fakt, że cały lipiec i część sierpnia trzeba było znosić deszczowe chmury i powiewy porywistego wiatru prawie non stop. Teraz, kiedy wakacje dobiegały końca matka natura w końcu postanowiła wziąć się w garść i sypnąć kilkoma upalnymi dniami. Synoptycy zapowiadali, że gorączka ma się utrzymać przez następny tydzień, a potem trzeba będzie przygotować się na powrót typowej, angielskiej pogody.
            Chłopak zmarszczył brwi, przestępując z nogi na nogę. Uniósł dłoń na wysokość swojej piersi i westchnął głęboko, przyglądając się tarczy złotego zegarka, który otrzymał na swoje siedemnaste urodziny. Po wewnętrznej stronie wygrawerowane były jego inicjały. Gdyby nie fakt, że spodziewano się po nim, że będzie go nosił, na pewno wciąż chodziłby ze swoim poprzednim. Może nie był wykonany z osiemnastokaratowego złota, ale wartość sentymentalna, którą za sobą ciągnął głęboko przewyższała cenę nowego. Okazywało się jednak, że oczekiwania rodziców są o wiele ważniejsze (szczególnie kiedy zagrożą obcięciem kieszonkowego) od własnego zdania, toteż Jace obiecał nosić zegarek od swojego ojca chrzestnego, w zamian za trochę spokoju i w efekcie koniec ciągnących się przez kilka dni awantur na temat tego, co kto chce nosić, a co może i jakie to ważne, by robić dobre wrażenie. Prawda była taka, ze Jonathanowi nie zależało zbytnio na robieniu dobrego wrażenia. A już szczególnie nie przed swoją rodziną.
            W końcu, kiedy młody Moore zaklął już kilka razy ze złości i zniecierpliwienia, zza rogu wyłonił się dwudziestokilkuletni mężczyzna, na którego Jace z pewnością czekał. Łatwo było to wywnioskować, gdyż teraz jego twarz wyglądała zupełnie inaczej. Wcześniej wykrzywiona w lekkim grymasie niezadowolenia, wziętego ze spóźnienia bruneta, teraz wydawała się jeszcze bardziej spięta. Tym razem jednak napięcie było zupełnie innego rodzaju. Zahaczające prawie o histeryczną chęć zakończenia już tego spotkania, mimo że dopiero co się rozpoczęło.
- Roger – powiedział w stronę mężczyzny Jace, skinąwszy mu lekko głową na powitanie.
Ich stosunki pozostawały oziębłe, mimo całego roku współpracy. Jonathan nie mógł powiedzieć, że darzył go jakimkolwiek ciepłym uczuciem. Brunet zawsze zachowywał się jakby miał ochotę go uderzyć. Patrzył mu prosto w oczy, marszcząc gniewnie brwi przez cały czas, przez co wydawał się wiecznie wściekły (co w zasadzie mogło wcale nie mijać się z prawdą).
- Masz kasę, Moore? – zapytał mężczyzna, bez ogródek przechodząc od razy do rzeczy. W jego zwyczaju nie leżało rozmyślanie o tym, co dzieje się dookoła. Skupiał się tylko na tym, co dotyczyło jego spraw. W tym wypadku były to pieniądze i o nie się troszczył. Nic innego w jego mniemaniu nie miało znaczenia.
            Jace przytaknął energicznie głową, w międzyczasie wsuwając dłoń do kieszeni jeansów, by wyjąć z nich białą kopertę, zaklejoną u góry. Przez chwilę jakby się wahał czy wręczyć ją Rogerowi. W końcu jednak zdecydował się to zrobić, dochodząc do wniosku, że jeżeli nie postąpi w sposób jaki się od niego oczekuje, może stracić o wiele więcej niż kieszonkowe u rodziców. Duża dłoń złapała papier i jednym szybkim ruchem, rozerwała go u nasady, ukazując równo ułożone fioletowe banknoty. Mężczyzna wyjął je, po czym zgniótł i wyrzucił na ziemię kopertę. Przesunął wzrokiem po dwudziestofuntówkach.
- Są policzone. Wszystko się zgadza. – odparł Jonathan, widząc jak Roger przesuwa szorstkimi opuszkami po kolejnych banknotach, a jego wargi poruszają się bezgłośnie, za każdym razem, gdy fioletowa podobizna Adama Smitha przewinęła mu się przez palce. Mężczyzna jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na słowa wypowiedziane w jego stronę. W spokoju dokończył liczenie, a w końcu wsunął cały pliczek do tylnej kieszeni. Wszystko musiało się zgadzać, tak jak to powiedział Jace. W przeciwnym razie na pewno już by się o tym dowiedział, a sposób – tego był wręcz pewien – nie byłby przyjemny.
            Roger miał tępy wyraz twarzy. Groźny, jednak w żadnym razie nie ukazujący możliwej mądrości, kryjącej się pod kopułą. Wydawał się raczej typem, u którego policzenie kilku dwudziestofuntówek jest szczytem umiejętności w dziedzinie matematyki. Mógł się jednak pochwalić swoimi gabarytami, a w jego fachu to było najważniejsze. Ponad dwa metry wzrostu i postura Hackenschmidta były niezłym straszakiem nawet na największych twardzieli. Strach przed pośrednikiem wzmaga strach przed szefostwem, na co mężczyzna był żywym przykładem.
            Nawet niezbyt wnikliwy obserwator dostrzegłby rażącą różnicę pomiędzy Jonathanem a Rogerem. Ten pierwszy choć zazwyczaj uchodził na dobrze zbudowanego, teraz wyglądał dość krucho przy szerokiej klatce piersiowej rozmówcy. Niecały metr dziewięćdziesiąt wzrostu nagle stał się kiepską imitacją bycia wysokim. Stojąc jednak przy brunecie, niewątpliwa uroda Jace’a wydawała się tylko pogłębiać. Lśniące, czarne włosy trzymał spięte w kucyka, przez co jego kości policzkowe były mocno podkreślone i doskonale wpasowywały się w ewidentnie przystojną całość, jaką był Moore ( szczególnie patrząc na męską, odrobinę kwadratową szczękę, pokrytą kilkudniowym zarostem). Prosty nos i usta w kolorze świeżych malin tylko dopełniały ten obraz. W ostateczności to wszystko wydawało się tylko tłem, jeżeli spojrzeć - z bardziej ograniczonej perspektywy - dla oczu Jonathana. Kilka tonów jaśniejsze niż włosy, były głębokie i magnetyczne. Do któregoś roku życia Jace nawet nie zdawał sobie sprawy jak pożyteczną umiejętnością jest używanie tych dwóch gałek do czegoś więcej niż tylko widzenia i rejestrowania świata dookoła. W końcu jednak zrozumiał, że potrafi nieźle manipulować innych ludzi za ich pomocą. Wystarczyło, że się zapatrzył; wystarczyło jedno przeciągłe, głębokie spojrzenie… Niczym magnes czy lep na muchy dostarczało mu to naprawdę wielu przyjemności. Rzecz jasna, nie ze wszystkimi szło tak łatwo. Czasami musiał zrobić więcej niż zamrugać kilkakrotnie. Mimo to nie narzekał.
- Skoro wszystko się zgadza, to może… - zaczął chłopak, ale widząc minę Rogera uświadomił sobie, że chyba lepiej się nie odzywać. Stanie jak ten kołek niespecjalnie mu się podobało, jednak w porównaniu do zostania workiem treningowym dla takiego byczka była to dość atrakcyjna możliwość. Zmusił się, by nie westchnąć. Co z tego, że zapłacił skoro teraz ten osiłek może odejść z nią bez słowa, zostawiając tutaj Jace’a samego, bez tego po co przyszedł. W końcu przecież nie zatrzymałby go, mówiąc grzecznie, że zapomniał dać mu towar. Też coś.
            W końcu jednak brunet się ruszył i sięgnął do lewej kieszeni jeansów, by wyjąć z nich to, na co tak czekał chłopak. Jonathan wyciągnął rękę do przodu i woreczek tylko mignął w promieniach zachodzącego słońca, zanim nie został wciśnięty w niewidoczną już dla ludzkiego oka podszewkę w spodniach. Czuł teraz ulgę, wiedząc że ma to po co przyszedł i spokojnie może odejść.
- Za tydzień o tej samej porze – powiedział Roger.
            To nawet nie było pytanie, a przecież w tym biznesie liczyło się ile prochów chce kupiec, a nie jak bardzo sprzedać chce je handlarz. Przynajmniej w teorii. W praktyce szefostwo, dla przykładu taki boss Rogera, uważał, że jego klienci mieli już teraz obowiązek kupować u niego dragi. W innym wypadku mogło się to skończyć niezbyt przyjemnym spotkaniem z jednym z jego goryli. Z tego, co Jace zdążył się zorientować, przy niektórych z nich, Roger wygląda jak całkiem miłe (i małe) stworzenie, taka chihuahua albo gryfonik. Można się domyślić, że Jonathan ustawił sobie jako jeden z głównych priorytetów, by nigdy nie mieć okazji spotkać ich, kiedy akurat będą mieli zły dzień.
            Czasami bił się z chłopakami w szkole. Raz uderzył jakiegoś dwunastoklasistę, który zaczął podbijać do jego dziewczyny. Czuł się wtedy taki dumny i męski, że jego ego ledwo co mieściło się w sypialni. Pamiętał, że tego wieczora Rose w bardzo skuteczny sposób sprawiła, że przestał myśleć o sobie i zajął się nią, jak gdyby od tej pory to miał być jego nowy, życiowy cel.  W każdym razie, nie należał do osób tchórzliwych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W szkole miał reputację prawdziwego twardziela, któremu nikt nie podskakuje. Poza nią również nikt nie uważał go za mięczaka, który uciekłby z krzykiem przy pierwszej bitce. Problem pojawiał się, gdy zaczynał się zastanawiać czy podoła, czy jego możliwości wystarczą.
Kiedy stał się naprzeciwko chłopaka ze swojej klasy, niższego od niego o parę centymetrów, z przestraszoną miną, wcale nie było aż tak trudno go uderzyć i robić potem z siebie bohatera przed całą szkołą. Rycerz broniący swojej księżniczki. Romeo bijący na głowę Parysa. Albo jak w tym przypadku, kapitan drużyny baseballowej, który nie chce by jakiś podrzędny leszcz zarywał mu dziewczynę. W collegu jedną ze złotych zasad popularności jest dbanie o swój wizerunek, a trzeba przyznać, że pokazanie całkiem przyzwoitego wykonania prawego sierpowego przysporzyło podobnych gwizdów radości i radosnego poklepywania po plecach jak wygrana ostatniego meczu w sezonie.
Natomiast, gdy nadchodzą prawdziwe kłopoty, kiedy właśnie taki Roger pojawia się na horyzoncie, Jace nie jest już tak pewien swoich szans. Pewność siebie, która w normalnych okolicznościach promieniuje od niego niczym polon, zanika powoli, pozostawiając go samemu sobie – przerażoną, bezbronną antylopę w jaskini lwa. Jego gardło zamyka się jak śluza na tamie Vajont i żaden błyskotliwy komentarz nie wypływa z jego ust, bez względu na to jak bardzo starałby się coś z siebie wydusić.

Pół godziny później, po dość niezręcznym, bezsłownym pożegnaniu, Jonathan skręcał właśnie w Rann Close. Poczuł się trochę lepiej w znajomej okolicy. Szczególnie, kiedy stanął przed dębowymi drzwiami na samym końcu ulicy, gdzie znajdował się cel jego podróży. A także powód, dla którego w ogóle musiał spędzić dzisiejszy wieczór w towarzystwie Rogera. Nacisnął dwukrotnie dzwonek i cmoknął z dezaprobatą, nie słysząc żadnych kroków. Zapukał jeszcze kilka razy otwartą dłonią, po czym w końcu drzwi się otworzyły.
W pierwszej chwili odrobinę oniemiały wpatrywał się przed siebie. W końcu zamrugał kilkakrotnie i zmarszczył brwi. Przed nim stała piętnastoletnia dziewczyna ubrana w czarną, koronkową bieliznę. Katherine Weston, dojrzała jak na swój wiek nastolatka, opierała się niedbale o framugę, demonstrując swoje, nad wyraz, kobiece kształty. Przez chwilę wydawało się, że ma ochotę rzucić się na niego jeszcze w progu. Kłopotliwą ciszę przerwał Jace, odchrząkając dość znacząco.
- Ja do Matta – powiedział, pocierając kark. Starał się uniknąć spojrzenia na dziewczynę, jak gdyby przypadkowe spotkanie ich oczu miało się zakończyć co najmniej tak katastrofalnie jak randka z bazyliszkiem.
- Jest u siebie.
            Oczywiście, że był u siebie. A jakże. Gdzie indziej mógłby podziewać się stary, dobry Matty?
Jonathan posłał jej nikły uśmiech, który miał być podzięką za tę dość marną informację, po czym przecisnął się w drzwiach obok niej, nie chcąc dłużej stać jak truś. Poczuł ulgę, kiedy wspinał się po schodach. Wolał unikać takich sytuacji. Doskonale zdawał sobie sprawę, że siostra jego przyjaciela od jakiegoś czasu miała go na oku. W prawdzie, dawała mu to do zrozumienia na każdym kroku. Czasami przychodziła do pokoju brata i usadawiała się między nimi, posyłając Jace’owi ponętne spojrzenia. Innym razem, niby to przypadkiem, wpadała na niego w kuchni. Tym razem jednak przesadziła. Przecież to jasne, że w takim stroju nie otworzyłaby na przykład listonoszowi. Perfidnie chciała go zmieszać. Z kompletnym brakiem satysfakcji, Moore musiał przyznać, że jej się to udało. Kto to widział, żeby piętnastolatki się tak zachowywały? A gdzie te ustalone porządki i zasady? Gdzie podział się wstyd? A co z godnością? Szacunkiem do samego siebie? W tym świecie już chyba nic nie było na własnym miejscu.
Bez pukania, chłopak wszedł do pokoju przyjaciela. W środku nie było zbyt wiele miejsca. Stało tam stare, drewniane biurko, w którym kiedyś, jako szczeniaki, wyżłobili swoje imiona. Ich zdaniem miejsce nie było wcale tak widoczne. Cała reszta świata jednak mogła ze szczerością powiedzieć, że nawet ślepy zwróciłby uwagę na dwa głębokie napisy, w blacie. Pamiętał, że rodzice Matta nieźle się później na niego wkurzyli. Ta sama śpiewka co zawsze, czyli: my harujemy jak woły, a ty do niczego nie masz należytego respektu!, plus szlaban na tydzień. Jonathan musiał przyznać, że cudem umknął przed surowym spojrzeniem pani Weston. Oprócz biurka, w pokoju stała jeszcze dębowa szafa (z którą niestety nie wiązało się zbyt wiele fascynujących opowieści) oraz łóżko o dość cienkim materacu, z kilkoma niewielkimi dziurami od przypaleń papierosem. To właśnie na nim, w samych jeansach siedział teraz Matthew.
Matthew był najlepszym przyjacielem Jonathana od kiedy, mając po cztery lata wylądowali w tej samej przedszkolnej grupie. Od razu załapali wspólny język (samochody są najlepsiejsze!). Wraz z wiekiem ich zainteresowania się zmieniały, a przyjaźń zacieśniała. W szkole średniej po raz pierwszy wybrali inne przedmioty. Mniej więcej wtedy Matt przestał być przykładnym chłopczykiem, a stał się zmorą każdego rodzica. Ćpun. Nie ma nic trudniejszego niż zrozumienie uzależnionego nastolatka. Jego zachowanie jednak dałoby się w jakiś logiczny sposób wytłumaczyć – dramatyczne zdarzenia z przeszłości przysporzyły poważnych szkód w psychice młodego chłopca, co przełożyło się na jego późniejsze życie.
Chłopak bez słowa przyglądał się Jonathanowi. Jego wzrok był pusty, chociaż delikatnie drgająca powieka zdradzała, że był na głodzie. Zaciskał w cienką kreskę spękane usta. Pod niebieskimi oczami widniały głębokie, fioletowawe cienie. On sam zresztą wyglądał jak cień. Cień tego wesołego chłopaka, który ponad rok temu eksperymentował tylko z marihuaną. Tego blondyna o bystrym spojrzeniu, inteligentnego pasjonata gry na perkusji z ambicjami założenia zespołu rockowego. Jego ciało uległo zbyt szybkiemu zepsuciu, niczym banan leżący za długo przy jabłkach. Kiedyś delikatna skóra o zdrowym odcieniu teraz była cienka, prawie przezroczysta, a w kilku miejscach sina. Jego naga klatka piersiowa, pokryta była tatuażami – od napisów w stylu Co Cię nie zabije to Cię wzmocni, po coś, co miało przypominać ognistego smoka. Pierwszy z nich zrobił w dniu, w którym przeżył swój dziewiczy lot na kokainie.
- Nie wydaje Ci się, że jeżeli twoja babcia zobaczy Cię w takim stanie, w końcu domyśli się, że coś nie gra? – zapytał na powitanie, siadając na twardym krześle.
- Nie wydaję mi się, żeby to była twoja sprawa, Moore – odparł nieprzyjemnym tonem, patrząc na niego niemalże z pogardą. Jace’owi przeszło przez myśl, ze narkotyki kompletnie wyżarły mu mózg. A później, że on sam chyba już dawno go nie miał, skoro znając ich skutki, stał się pośrednikiem ich dostarczania.
- Jesteś wrakiem, Matty – powiedział  po chwili ciszy. Przesunął po jego sylwetce zaniepokojonym spojrzeniem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w znacznym stopniu przyczynił się do tego, czym teraz był jego przyjaciel. Mógł mu jakoś wyperswadować szkodliwość dragów, kiedy ten zaczynał, ale nie… on stał się jego osobistą służką, która załatwiała sprawy na mieście i przynosiła towar, kiedy tylko chłopak tego potrzebował. – Ale z tym koniec. Mówię serio. Ostatni raz załatwiłem twoje sprawy.
            Matt nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Wydawać by się mogło, że przyjął to ze stoickim spokojem. W jego pamięci tkwiły miliony takich rozmów. Jonathan w końcu zawsze mu ulegał. Było to dziwne, zaskakujące; po tylu latach przyjaźni powinni byli nauczyć się wzajemnego odmawiania sobie. Mimo to tkwili w tej toksycznej zależności.
- Daj – powiedział tylko, wyciągając przed siebie pokłutą rękę. Patrzył mu prosto w oczy, jakby chciał pokazać, że się nie boi, że jest świadomy tego, co się z nim dzieje. – Daj mi te cholerne… po prostu je daj, Jace. Daj i idź stąd.
Przeszywające spojrzenie przedziurawiło ochronną powłokę Jonathana w ciągu kilku sekund. Sam nie wiedział dlaczego tak się dzieje. Powinien był jakoś się temu oprzeć. Z każdą kolejną wizytą, widział jak wyniszczony jest organizm jego przyjaciela, co robią z nim narkotyki, które to on dostarcza. Mimo tego nie przerywał. Jak na złość, kontynuował, jakby sam był uzależniony. Od tej chorej przyjaźni, która zaprowadziła go na samą krawędź. Warto czy nie? Starać się? Zostawić go tutaj? Przestać się interesować? Dalej robić za idiotę, który nie widzi co się dzieje?
Wsunął rękę do kieszeni i zacisnął ją na woreczku, który po chwili wyjął i wcisnął w otwartą dłoń Matta. Pokręcił głową całkowicie bezsilny. Był jeszcze słabszy od niego. Te narkotyki wyniszczały go, mimo że dałoby się nazwać go zaledwie dostawcą. Od kiedy dostawcy nagle stają się uzależnieni od swojej pracy? To nie była chirurgia, żeby ją kochać, żeby się przywiązywać. W końcu Moore nienawidził tego wszystkiego – faktu, że był jak marionetka w rękach przyjaciela. I doskonale wiedział, że czas najwyższy zerwać sznurki.
- Nie musisz sobie tego robić – powiedział, marszcząc brwi. Nigdy nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie przywykli do rozmów od serca na tematy uzależnień. Kończyło się na to był ostatni raz, nigdy nic nie szło dalej. Teraz jednak, jakby czując presję własnego umysłu, rozsądku, a może i nawet sumienia, musiał w końcu coś powiedzieć. – Matt, posłuchaj mnie, są różne grupy wsparcia, odwyki, możesz się wyleczyć, nie musisz tego brać.
- Mogę przestać w każdym momencie. Jestem zdrowy – odparł niedbale, przyglądając się zawartości woreczka. Uśmiechnął się do samego siebie. Już samo to, że miał działkę działało na niego jak zapach Elijah Craig na alkoholika. Był na haju zanim cokolwiek wziął. Do tego doszło. To się z nim stało. Jonathan był w tej chwili bezsilny niczym dziecko i to właśnie ta bezsilność prowadziła go na skraj szaleństwa.
- Matko, jaki ty jesteś głupi! – warknął na niego, zaciskając ręce w pięści. – Jesteś cholernym ćpunem! Wyglądasz jak ćpun, zachowujesz się jak ćpun, bierzesz tyle dragów, że powinieneś już być trupem, a co gorsze, wydaje Ci się, że wszystko jest, kurwa, w porządku. Wyobraź sobie, że nie jest, Matt!
            Pierś falowała mu nierównomiernie. Nabrał powietrza do płuc, próbując się uspokoić, ale adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach. Nigdy wcześniej nie powiedział mu wprost jakie ma zdanie na ten temat, nie dał upustu swoim emocjom. Skrywane w sobie czekały na taki moment i kiedy w końcu nadszedł, Jace – ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu – wcale nie poczuł ulgi. Liczył, że coś się zmieni, że będzie mu lżej. Zamiast tego musiał wpatrywać się w rozszerzone ze zdziwienia źrenice Matta, jego zaciśnięte usta i drżące ciało.
-Idź do domu, Jace – powiedział w końcu. Jego głos nie brzmiał tak jak wcześniej. Był przepełniony dziwną wibracja, jakby zbierało mu się na płacz. – Idź – powtórzył, zaciskając dłoń na woreczku. Co ciekawe, Jonathan poczuł  ukłucie żalu, jakby zrobił coś złego. Jakby uraził czymś przyjaciela, jakby zabrakło mu delikatności, jakby Matt miał teraz przez niego cierpieć. Co za bzdura. Robił to dla niego. Nie powinien o tym zapominać. Tyle, że podświadomość podsycała jego obawy, wystawiając mu oczyma obraz kończącej się przyjaźni. Ale z Ciebie ciota, przeszło mu przez myśl. Zdusił w sobie chęć zrobienia ckliwej sceny z mnóstwem ‘nigdzie nie pójdę’. To i tak poszłoby na marne. Matthew za bardzo pragnął prochów, za mało swojego przyjaciela.
            Pokiwał głową, jakby dopiero teraz dotarły do niego jego słowa, po czym odwrócił się i wyszedł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Po drodze na dół minął Kate, która – już w ubraniu – przypatrywała mu się zaciekawiona. Jace nie miał zamiaru użerać się z nią ani prowadzić rozmów prowadzących do nikąd. Miał większe problemy na głowie niż Katherine Weston. W tej chwili pragnął tylko opuścić dom przy Rann Close i pokazać Mattowi, że ten nie wytrzyma bez niego nawet tygodnia. Póki co, potrafił jedynie złapać się na tym, że to on wychodził na histeryzującego, zranionego chłopca, a jego przyjaciel nie wydaje się tym faktem nawet poruszony. Cała ta sytuacja była wręcz żenująca. Szczególnie jeżeli chodziło o wkład Moore’a. Bohaterski Jonathan idzie na ratunek ćpunowi, czując wewnętrzną potrzebę zmiany jego dotychczasowego spojrzenia na świat. Wzruszające, doprawdy.
            Z rękoma w kieszeniach szedł w kierunku własnego domu. Nie rozglądał się dookoła, nie skupiał na żadnym szczególe. Po jakimś czasie rutynowego przechadzania się wyznaczoną trasą, otoczenie jest już tylko stanem przejściowym. W jednej chwili stoimy gdzieś w centrum miasta, w kolejnej jesteśmy u celu podróży, nie zauważamy drogi, bezwiednie odrzucamy ją w zapomnienie.
           
            Wiktoriański dom z początków dwudziestego wieku wyglądał na zadbany. Drewniane wykończenia odmalowywane były regularnie, a okiennice mimo stuletniego stażu wydawały się trwałe i odpowiednio zakonserwowane. Równo przycięty trawnik przed werandą mówił wiele o jego właścicielach, szczególnie, że przy pobliskich posesjach panował raczej ogrodniczy chaos. Państwo Moore nie należeli do ludzi, którzy brudziliby swoje dłonie ziemią czy fatygowali się do wyjęcia z szopy kosiarki. Nie mieli jednak nic przeciwko zatrudnieniu ogrodnika, który pielęgnował różane krzaki, zajmował się starym orzechem i sprawował kontrolę nad długością trawy.
            Jonathan wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybierając odpowiedni w mniej niż dwie sekundy. Wsunął go do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę, gdy tylko usłyszał charakterystyczne szczęknięcie. W środku było zimno i bynajmniej nie chodziło tylko o temperaturę. Można było odnieść wrażenie, że dom jest niezamieszkany. Porysowane, trzeszczące pod naciskiem panele, mosiężne wieszaki, solidna, szafa wykonana z modrzewiu, wszystko to pachniało środkiem do czyszczenia drewna i wydawało się być nienaruszone ingerencją ludzką już od dłuższego czasu. Przechodząc przez przedpokój, chłopak ominął wzrokiem potężne, zabytkowe lustro ze rżniętego szkła, które był dumą pani Moore i udał się prosto do swojego pokoju.
Rzucił się na łóżko, przymykając oczy. Wziął głęboki oddech, próbując pozbyć się zbędnych, wciąż powracających niczym bumerang myśli; odchodziły i wracały, natrętnie dając o sobie znać. Ze stanu odrętwienia wyrwał go sygnał przychodzącego połączenia. Nie otwierał oczu, wyjął telefon i odebrał, nie patrząc kto dzwoni. W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia.
- Przepraszam.
- Daj spokój, Matt.
- Mówię serio. Przepraszam.
- Już to słyszałem.
- Ja po prostu… nie mogę tak dłużej, okej? Musisz dać mi o sobie decydować, nie jestem małym chłopcem, umiem podejmować decyzje.
- Nieważne. Nie mam ochoty teraz rozmawiać. Jesteś naćpany.
- Nie, nic nie wziąłem, słowo.
- Odezwę się później.
            Miał ochotę cisnąć telefonem przez pokój. Matt był niepoważny i głupi, myśląc że ten uwierzy mu na słowo. Wystarczyło go tylko posłuchać. Nic nie wziął? Też coś. Kłamstwo zwyczajnie zaczęło mu pasować, przestało przeszkadzać, stało się czynnością rutynową, jak mycie zębów. Poza tym, co niby miały Jonathanowi dać przeprosiny? Przecież nie przywrócą mu przyjaciela. Nie przywrócą zdrowia temu naćpanemu dzieciakowi. Będą kolejnymi, pustymi słowami. Od roku nie słyszał od Matta nic innego, jak właśnie zlepek nic nieznaczących bzdur.

- Jace, jesteśmy! – Donośny, męski głos dał się słyszeć wyraźnie, mimo zamkniętych drzwi i głośnej muzyki. Chłopak westchnął, niechętnie wstając z łóżka.
Kontakty Jonathana z rodzicami były skomplikowane. I tak jak dwójka bardzo dobrze prosperujących lekarzy radziła sobie doskonale z siedmioletnim Jamesem, jego młodszym bratem, tak kompletnie nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z nim. Próbowali, oczywiście. Cała trójka starała się nawiązać lepszą łączność, wałkując na nowo przetarte schematy. Koniec końców zrezygnowali, wywieszając białą flagą, choć nikt nigdy nie przyznał się do tego na głos. Jace miał im za złe brak uwagi, której doświadczył będąc dzieckiem. Skupiali się na świetlanej przyszłości, którą mieli przed sobą. Rozumiał, że musieli pielęgnować chirurgiczny talent, ale gdzieś między spaniem, jedzeniem i salą operacyjną, powinni byli znaleźć trochę czasu dla własnego syna. Tylko, że w tej kwestii nigdy nie było odpowiedniej równowagi. Kariera zawsze stała na pierwszym miejscu, a rodzicielstwo zostało zepchnięte zaraz obok płacenia rachunków i wyrzucania śmieci.
Sytuacja pięcioletniego Jamesa różniła się kolosalnie. Od kiedy wyrósł z noszenia pieluch, państwo Moore dokładali wszelkich starań, by ich synek zaznał wszelkich rozkoszy dzieciństwa. Zabierali go na spektakle teatralne, karuzele w wesołym miasteczku, zwiedzanie parku dinozaurów czy oglądanie największej kolekcji klocków lego na świecie. I o ile starszy z braci nigdy nie zaznał takiego zainteresowania, nie przejawiał oznak zazdrości. Nie oznaczało to jednak, że jej nie odczuwał, bo mimo wszystko trudno było stłumić takie uczucie. W życiu miał niemal wszystko, oprócz właśnie rodzicielskiej uwagi. Jonathan nie wiedział jaki jest powód zmiany rodziców; czy sami zorientowali się, że zawalili za pierwszym razem? Może patrząc na niego odnajdywali swoje błędy z przed lat? Może chcieli je w końcu naprawić? Może, może, może. Nie było w tym wypadku żadnej podpowiedzi, która naprowadziłaby go na odpowiedni trop.
            Chłopak wyłączył muzykę, chcąc uniknąć wykładu na temat szkodliwości tak głośnego jej słuchania. Doprawdy, czasami miał ochotę przyłożyć sobie w głowę pustakiem albo przejechać samego siebie traktorem, byle tylko nie słuchać tego ciągłego ględzenia. Zasada była prosta – rodzice zdawali się dostrzegać obecność Jonathana tylko i wyłącznie, gdy dochodzili do wniosku, że to odpowiedni czas, by znów spojrzeć na niego z dezaprobatą wymalowaną na surowych twarzach i wygłosić kazanie. Cholerna reprymenda dla nastolatka, który krzywo ułożył buty, zatrzasnął drzwi czy przewrócił oczami.
            Kilka sekund później rozległy się kroki na schodach. Jace uśmiechnął się pod nosem, a kiedy Jimmy przekroczył próg jego pokoju, na jego ustach gościł już prawdziwy, szeroki uśmiech. Chłopiec również wyglądał na szczęśliwego. Dzierżył w dłoni rysunek wyścigówki i już wyciągał go w stronę starszego brata, by pochwalić się plastycznym talentem.
- Zobacz! Narysowałem specjalnie dla Ciebie! – pisnął James uradowany. – Mama mówiła, że na pewno wiesz jak wyglądają wyścigówki, ale nie chciałem, żebyś coś stracił z wycieczki. Następnym razem musisz jechać z nami. Wszystko Ci pokażę. I taki stary samochód, który miał chyba milion lat! I mój ulubiony, czerwony! A wiesz, że kiedyś samochody były na konie? – Jonathan uniósł brwi do góry, chcąc wczuć się w ten pasjonujący, dziecinnie niewinny monolog. - No mówię Ci! Konie! To się nazywało powozy i tylko bogaci ludzie takimi jeździli.
            Chłopiec wyglądał na oczarowanego motoryzacyjnymi nowinkami. Gestykulował bardzo żywiołowo, a jego usta rozciągnięte były w uśmiechu, który zresztą niemal nigdy nie znikał z jego twarzy. Para niebieskich oczu uważnie śledziła każdy ruch Jonathana doszukując się oznak zainteresowania tematem.
            James był niski i przeraźliwie chudy nawet jak na pięciolatka. Na nosie miał okulary, które co chwilę odruchowo poprawiał, a kruczoczarne włosy, mimo że przycinane regularnie i tak odrastały w zastraszającym tempie. Jego górne jedynki były nieproporcjonalnie duże w porównaniu do reszty zębów, choć Jace nigdy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że chłopiec jest dzięki temu tylko jeszcze bardziej uroczy.
- Chodźmy do kuchni, zrobię Ci kanapkę z masłem orzechowym – zaproponował Jonathan, po czym złapał Jamesa za rękę i wyszedł z pokoju, biorąc od niego rysunek wyścigówki. Chłopak przywiesił go do lodówki, a chwilę później zabrał się za robienie posiłku, słuchając szczegółowego opisu wycieczki do muzeum motoryzacyjnego w Coventry. Siedzenie z młodszym bratem i rozmawianie o sprawach, które w zasadzie w ogóle go nie obchodziły było zajęciem przyjemnym. Bezstresowym. Wystarczyło czasami się uśmiechnąć, powiedzieć coś zabawnego, zmierzwić chłopcu włosy, przygotować kolejną kanapkę. Nic prostszego.
            Głośne pukanie przerwało, w zasadzie, najprzyjemniejszą część dnia Jonathana. Niechętnie wstał od stołu i odrobinę się ociągając, otworzył drzwi. Uniósł w zdziwieniu brwi, widząc rodziców swojej dziewczyny. Zresztą, nie chodziło tylko o to, że w ogóle się pojawili, a o fakt, że wpatrywali się w niego, jakby zabił im kota, psa i chomika jednocześnie. Chociaż może wtedy, ojciec Rose nie zaciskałby zębów ze złości, nie byłby czerwony na twarzy i nie rzuciłby się do przodu, nie zacisnąłby rąk na jego koszulce, przyciskając go brutalnie do ściany.
- Ty bydlaku! – warknął mężczyzna, a Jace zamarł w bezruchu.

22 komentarze:

  1. No cóż, jest ciekawie. Jak na razie. :)
    Mnie się podoba - masz fajny styl.
    Muszę przyznać, że wybrałaś trudną tematykę, ale czuję, że dasz sobie radę, bowiem jak na razie jest obiecująco.

    Pozdrawiam i zapraszam: http://close-to-the-light.blogspot.com/
    Nowa notka, zapraszam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, ale się wciągnęłam. Masz tak świetny styl, że nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do ostatniego akapitu. Pisz dalej : )

    OdpowiedzUsuń
  3. Um, zaczyna być ciekawie. Masz fajny pomysł.

    Z jednej strony lubię Jonathana, a z drugiej nim gardzę. Nie powinien dawać sobą tak dyrygować.. Nie jest przyjacielem Matta skoro załatwia mu dragi >.< Chce mieć święty spokój od ,,przyjaciela", mam nadzieję, że to się zmieni i pomoże przyjacielowi wyjść z nałogu..
    Zastanawia mnie co rodzice Rose mają do niego? Może dziewczyna zaszła w ciążę? Albo zauważyli, jak chłopak kupuje dragi? No cóż muszę poczekać aby się dowiedzieć xD

    Ogólnie styl masz fajny, tylko strasznie dużo opisów. Nie żeby coś.. Bo opisy fajna i ważna rzecz... Ale wydaje mi się, że jest ich za dużo.


    Pozdrawiam i życzę dużo weny

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze, że mnie poinformowałaś, bo jak tylko odczytałam Twój komentarz, to rzuciłam się czytać pierwszy rozdział.

    Muszę przyznać, że żal mi Jonathana. Chce pomóc przyjacielowi, ale w żaden sposób nie potrafi powiedzieć "nie". No i ten brak zainteresowania ze strony rodziców... Biedny chłopak po prostu. Niby ma wszystko, a tak naprawdę posiada niewiele.

    Baaardzo podoba mi się styl, w jaki zostało to napisane. Jest i akcja (swoją drogą, strasznie jestem ciekawa, co dalej!), i opisy - bardzo uplastyczniają obraz, dla mnie to takie zbliżenie się do bohaterów i okolicy, i tematyka dość kontrowersyjna - cieszę się, że poruszasz takie tematy.

    Z niecierpliwością będę czekać na kolejny rozdział! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Masz cudowny styl :) Jestem ciekawa od kiedy piszesz.
    Zaczyna się bardzo obiecująco, mam nadzieje, że kolejne rozdziały będą tak samo ciekawe jak ten :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Muszę przyznać, że twój blog mnie oczarował! Twój styl pisania jest fantastyczny. Dzięki wspaniałym opisom mogę wyobrazić sobie całą sytuację i postawić się na miejscu bohatera. Twoje opowiadanie bardzo mnie zaciekawiło i czekam na nowy rozdział :D
    Weny życzę xx

    OdpowiedzUsuń
  7. Niestety nie jestem fanką dzieciaków i jak zauważył mój mały, wczorajszy towarzysz -nie umiem czarować, więc musiałam to jakoś znieść xD
    A przechodząc do sedna to... kocham imię Jonathan - główny bohater mojego Negsuri tak się nazywa i imię Jace też -prawie każdy mój bohater tak się nazywa xD Chociaż to akurat raczej od Jason, czy coś...
    No, a przechodząc do sedna sedna, bo chyba znów było nie na temat - zaintrygowało mnie to opowiadanie i na pewno będę śledzić dalsze rozdziały ^^ Lubię motywy z ćpunami i takie tam... Chyba niewiele mogę jeszcze dodać, poza tym, że całkiem lubię twój styl. Jest o niebo lepszy od mojego, ale jednak czuję jakieś podobieństwo, poza tym przypomina mi coś, tudzież kogoś... I przez to jeszcze lepiej mi się czyta!
    No cóż, obiecałam lepsze komentarze, ale nie wyszło. Oczywiście kiedyś sie poprawię, bo muszę wyrobić w sobie nawyk komentowania opowiadań, które czytam xD
    Pozdrawiam i życzę weny.. czy coś :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapowiada się bardzo obiecująco, naprawdę. Taka obyczajówka z wieloma problemami i błędami z młodość. Ciekawe, dlaczego rodzice dziewczyny Jace postanowili przypomnieć mu tak brutalnie o swojej obecność? Mam kilka wersji, do wyboru do koloru, dlatego, za nim będę wypisywać sporo przypuszczeń, grzecznie zaczekam na rozwiązania tej sytuacji.

    Najbardziej jestem ciekawa relacji JonathanxMatt i zastanawiam się jak rozwiążesz ten problem. Od razu do głowy narzucają się pytania typu "wyjdzie z tego? zaćpa na śmierć? jakoś to będzie?" itp, dlatego znów wybieram bezpieczną opcję "pożyjemy zobaczymy".

    Chyba nie wymuszę na sobie nic kreatywnego, znowu. Mogę tylko cię pochwalić za ładne opisy, największy plus za przemyślenia bohatera, bo takie preferuje najbardziej. Czekam na kolejny weekend i kolejny rozdział.

    No i tak poza konkursem - nie musisz mnie powiadamiać, niepotrzebnie zmarnujesz tylko kilka chwil swojego życia (jakkolwiek do dramatycznie brzmi), ponieważ mam twój blog w "obserwowanych" i dokładnie wiem, kiedy pojawi się kolejny rozdział, więc nie ma szans, aby nie zauważyło. No chyba, że będę tak zauroczona innymi sprawami i okaże się wybitnym uszkodzeniem wzorku ;P

    Dużo Wena ;*

    OdpowiedzUsuń
  9. Podziwiam! Podjęłaś się tematyki homoseksualizmu, która nie dość, że trudna to jeszcze dość kontrowersyjna. Poza tym widzę sens w tym co piszesz, widzę wartość i talent także. Powodzenia.

    historia-jutra.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  10. Witam. Jestem z bloga http://ogrod-mysli.blogspot.com. Bardzo Ci dziękuję za Twój komentarz. Wybacz, że dopiero teraz wpadłam, ale dopiero teraz znalazłam chwilę wolnego.

    Masz bardzo ładny styl i zaciekawił mnie pierwszy rozdział więc spodziewaj się mnie tu częściej :D

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dobrze, że to co teraz piszesz nie jest one shotem bo bym udusiła! Piszesz zdecydowanie za ładnie aby zamykać to w jednej historii. Tutaj można poczuć, że się akcja rozkręca i ma się nadzieję na następny rozdział! :)

    Jak zwykle świetne opisy- masz niezwykły talent, że to co opisujesz wręcz można poczuć. To naprawdę niezwykłe. Jak czytam mam wrażenie, że rozdział napisałaś z taką łatwością.

    I ogólnie to szkoda mi Jonathana. Jestem ciekawa jak potoczą się jego relacje z Maxem. A zdradź mi proszę- w tym opowiadaniu nastawiasz się tylko na typowe yaoice czy będą tez związki hetero? ;)

    Buziaki i czekam na kolejną część :3

    OdpowiedzUsuń
  12. Podoba m isię Twój styl pisania. Proszę mnie informować o nowościach ,pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  13. bardzo podoba mi się twój styl pisania.
    Czyta się bardzo... Nie wiem jak to opisać. Po prostu można się wczuć.
    Będę wdzięczna jeśli o następnych rozdziałąch poinformujesz mnie w komentarzach na moim blogu:
    igrzyskasmierci-historiapierwsza.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Dziękuje za bardzo miłe i kochane słowa :) Nawet nie wiesz jak przyjemnie mi się czyta takie komentarze *.*

    Przeczytałam 1 rozdział i muszę przyznać, że wciągnęło mnie. Podoba mi się to w jaki sposób piszesz, przedstawiasz wszystko co się dzieje :) Bardzo przyjemnie się czyta i chce się więcej i więcej :) Więc z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. Z pewnością będę śledzić dalsze losy bohaterów ;3

    OdpowiedzUsuń
  15. Dzięki za odwiedziny, cieszę, że komuś podoba się to co piszę.
    Tematyka jak najbardziej uderza w moje gusta :D i wiedzę to co bardzo lubię- dużo opisów. Czekam na więcej oczywiście.

    OdpowiedzUsuń
  16. Hej, dziękuję bardzo za komentarz na moim blogu, cieszę się, że się spodobało! Mam nadzieje, że zostaniesz na dłużej...No, ale jeśli chodzi o twój blog, to powiem ci, że jestem naprawdę mile zaskoczona. Kurcze, piszesz interesująco i widać przemyślanie i hmm...jakby nie było "profesjonalnie". Pierwszy rozdział, a powiedział mi tak dużo! O twoim stylu i o tym, że będzie to coś "niebanalnego". Jestem zapewne zaciekawiona i mam uczucie, że będzie tak po rozdziale drugim. No nic przekonamy się, z niecierpliwością czekam na nexta. A i jakbyś mogła poinformuj mnie jak pojawi się ciąg dalszy na moim blogu [echo-istnienia]. Pozdrawiam Carlli:)
    PS: Boski szablon;D

    OdpowiedzUsuń
  17. O mój boże, to naprawdę ty! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, znów cię spotykać. Muszę ci przyznać, że do teraz żałuję opuszczenia Russa... No normalnie mam ochotę czasami wejść i napisać odpis, ale po prostu nie mam za cholerę czasu. jak nie lekcje, to nauka słówek, a i tak cudem jest przeczytaniem kilku opowiadań i napisaniu kawałku rozdziału. Mam wielkie wyrzuty sumienia ze względu na Rassa. Straszne, straszne, straszne. Pogarsza mi się, kiedy mówisz, że to przeze mnie byłaś zmuszona go zawiesić... Wybacz mi (klęka i błaga o wybaczenie).
    Ale może wrócę do bloga. ;)
    Polubiłam Jace'a ( nie tylko ze względu na imię. Co to, to nie xd ). Jest prawdziwy. Tak dogłębnie. Chyba każdy z nas nie wiedziałby, co ma zrobić, mając przyjaciela uzależnionego od narkotyków. Mimo wszystko, lubię Mattiego. Kurde, wychodzą ci naprawdę żywi bohaterowie. Czytając o nich, masz świadomość, że ktoś taki mógłby mieszkać gdzieś obok, a ty nawet o tym nie wiesz. Podobała mi się postawa Jace'a. Nawet nie wiesz jak. Szkoda tylko, że słowa nie wystarczą, by wciągnąć kogoś z nałogu. Muszę się też przyznać, że młodszy brat chłopaka niesamowicie przypomina mi Harrego Pottera. Nie zabijaj mnie za skojarzenia, proszę ! hahahaha A ostatnia scena? Po prostu nie zakańcza się rozdziału w takim momencie. Czuję się zdradzona. ;)
    Muszę ci też pogratulować umiejętności. Ja sama uważam 3 osobę za niesamowicie trudną do opisania, a ty radzisz sobie z tym na miarę kogoś z wyższej półki - dosłownie (najlepsze autorki na mojej biblioteczce są poukładane na najwyższej półce). Wszystkie opisy uczuć i nie tylko strasznie człowieka poruszają. Mają coś w sobie, co chwyta za serce. Pozostaje mi tylko czekać i przeprosić raz jeszcze za porzucenie Russa. Wiedz, że nie chciałam go zostawić w tym samochodzie, czekającego aż Val skomentuje jego pokój.
    Pozdrawiam, nie mogę doczekać się nowego, Blode.

    wladcy-zywiolow
    zarzewie-ognia

    OdpowiedzUsuń
  18. No przyznaję, trudną tematykę sobie wybrałaś, niemniej jednak zawsze uwielbiałam opowieści o problemach z narkotykami, więc możesz mieć pewność, ze i tą historię będę śledzić z zapartym tchem. No to się biedny Matt wpakował. Jace z resztą też. Nie wiem, co go podkusiło, żeby załatwiać przyjacielowi dragi. To chore. Intryguje mnie też to, czemu rodzice Rose przyczepiają się do jej chłopaka. Do głowy przychodzi mi tylko ciąża, albo coś w ten deseń, ale pewna nie jestem. Pewnie niedługo nas wszystkich zaskoczysz ;)Poza tym na podstronie wyczytałam, ze będą tu zawarte wątki homoseksualnej miłości - z niecierpliwością na nie czekam. Masz swietny styl, to muszę przyznać, aż ci go zazdroszczę. ;D
    Pozdrawiam! xoxo
    your-turn-to-die.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  19. I tutaj także się pojawiłam! ^^
    Pomijając fakt, że po przeczytaniu informacji o Tobie bardziej się przekonałam do rozpoczęcia czytania, to muszę przyznać, że naprawdę mi się tutaj podoba.
    Tematyka opowiadania z pewnością nie jest łatwa. Jakby nie patrzeć to narkotyki, problem nastolatków wciągniętych w te właśnie sprawy są bardzo trudne do opisania. Wiele osób próbuje, ale niekoniecznie im to wychodzi. Mam nadzieję, że Tobie się to uda, ponieważ naprawdę wyczuwam potencjał w tym opowiadaniu.
    Już sam styl, w jakim piszesz jest niesamowicie zachęcający. Strasznie szybko się czyta. Nie zanudzasz opisami, każdy niesie ze sobą kolejną informację, która czasami jest wesoła jak np z Jamesem, a czasami wręcz straszna jak z Mattym. Uważam, że to jest bardzo dobre połączenie. Tak samo wplatasz w tekst takie śmieszniejsze wtrącenia w nawiasach czasami, co poniekąd kontrastuje z powagą ukazaną w opowiadaniu. Jest jednak tak doskonale splecione, że pasuje idealnie i to jest bardzo dobre. Bo potrafisz połączyć humor z czymś poważnym.
    Widzę także, że bazujesz na psychice ludzkiej. Przemyślenia Johnatana, ogólnie przytaczanie powszechnie uznanych praw, nawet poruszasz temat zasad moralnych oraz ich łamania jak w przypadku Kate. Jak dla mnie jest to naprawdę ważne. Ale ważniejsze jest to, że Ci to wychodzi fenomenalnie. Potrafisz tak bardzo wciągnąć czytelnika, że nie oderwie się od czytania, aż rozdział się skończy.
    No, jednym słowem bardzo, bardzo mi się podoba. I z pewnością tekst ten będzie niósł wielką wartość, która będzie pouczająca dla każdego. :)

    OdpowiedzUsuń
  20. Zgodzę się z początkiem rozdziału. W ciągu kilku sekund można spieprzyć wszystko, co się zbudowało. Życie ludzie jest kruche, szkoda tylko, że zdajemy sobie sprawę z tego późno, zbyt późno. Narkotyki - nigdy nie próbowałam i nie zamierzam. Nie chcę wciągnąć się w bagno, z którego
    nie potrafiłabym wyjść. Przeraża mnie to, co się dzieje z ludźmi, jak szybko się od nich uzależniają. Szkoda mi tego chłopaka...

    OdpowiedzUsuń
  21. No kurde, teraz się kompletnie nie spodziewałam, serio. Nie po przeczytaniu prologu, który był taki niewinny... a tu jeb, Matt narkoman. Cholera.
    Mam słabość do takiego typu problemów, nie wiem czemu. Ani to uczucie nie ma u mnie podstawy emocjonalnej, bo raczej ćpunką nie jestem, ani nic z tych rzeczy. Ciągnie mnie do takich opowiadań, jak do magnesu żelazo.
    Na samym początku miałam wrażenie, że akcja się trochę ciągnie. Zdawało mi się, że niektóre opisy są za długie i zbyt szczegółowe - po prostu niepotrzebne, zaś akcji, czynności trochę mało. Ale to tylko moje spostrzeżenia, nie musisz brać ich pod uwagę. :3 Ja jednak lubię sporo dialogów; jak ludzie ze sobą rozmawiają. Dlatego właśnie wraz z rozpoczęciem rozmowy Matt'a i Jace'a od razu opowiadanie bardziej mnie wciągnęło w treść. Od razu polubiłam postać Jonathana i to właśnie jego uczucia porównałam z tymi z prologu. Miałam rację?~ :D Podoba mi się jego podejście do sytuacji Matt'a. Znaczy... niekoniecznie to, iż nie potrafi mu odmówić załatwiania proszków. Raczej to, że się o jego osobę troszczy i jakoś próbuje przekonać, by zaprzestał. Cóż... ciekawe, jak to pociągniesz. Będę czytać dalej. :33
    I jeszcze tak pod koniec - czasem budujesz za długie zdania. Jedno wypatrzyłam aż na 6 linijek! :D Są poprawne gramatycznie, ortograficznie, ale po przeczytaniu takiego "tasiemca" już się nie wie, jaki był w nim sens. ^^
    [yoru-ni-sasayaku.blogspot.com/]

    OdpowiedzUsuń
  22. Po tylu inspirujących komentarzach, wątpię, żeby mój coś zmienił, ale nie mogę się powstrzymac :) Pozwolisz, że będę to robiła pod każdym rozdziałem, bo są naprawdę obszerne (za co masz u mnie wielkiego plusa) i wolę od razu przedstawic swoje odczucia.

    Ogólnie zaczęło się bardzo tajemniczo. Człowiek żałujący swojego życia, popełnionych błędów, chociaż może nie tyle żałuje, co zdaje sobie sprawę, że nie wyskoczyły one jak królik z kapelusza magika, a miały solidne podstawy. A my, zaciekawieni czytelnicy, mamy szansę poznania powodów, jakie doprowadziły bohatera do takiego stanu. I powiem ci szczerze, że pierwszy akapit tego rozdziału świetnie nadawałby się na prolog, zamiast tego istniejącego na stronie. Jest równie intrygujący i zaprasza czytelnika do zapoznania się z losami bohatera. W zasadzie nawet lepiej sprawuje się w tej funkcji.

    To moje skromne zdanie, dodatkowo widac wyraźną różnicę w narracji, a nie powracasz do tego typu narratora z początku (raz, chyba się zapomniałaś, bo po scenie z Mattem i Jacem jest kawałek, w którym pojawił się podobny fragment, zupełnie niepasujący do reszty). Ale jak już mówiłam, to moja skromna opinia.

    Później poznajemy głównego bohatera (takie odniosłam wrażenie po przeczytaniu pierwszego rozdziału) w dośc nietypowej sytuacji. I już na wstępie pojawia się intrygujący, zachęcający wątek. Jak wspomniano wyżej, tematyka niełatwa, wręcz przeciwnie otwiera morze możliwości, z których należy potem wybrnąc, a niekiedy to zadanie jest bardziej niż trudne. Biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia zmierzasz w kierunku dośc mrocznym, bo bohater nie jest uzależniony, a robi coś znacznie gorszego w oczach czytelnika.

    Przedstawiłaś nam postacie, które będą brały udział w Twoim spektaklu i zarysowałaś ich charaktery całkiem zręcznie. Mam nadzieję, że zostaniesz przy tym zagłębiając się w plątaninę wątków swojej historii. Zapowiada się dobrze, trzymaj tak dalej, a będzie porządna historia obyczajowa (możliwe, że z wątkiem kryminalnym).

    Co do samego stylu. Muszę przyznac, że czytało się dobrze. Błędów było mało, ale tekstu zasadniczo za dużo do przetrawienia. Pojawiały się akapity, jednak ich częstotoliwośc jest zbyt mała. Warto podzielic fragmenty tekstów częściej, wtedy czytelnik ma szanse na złapanie oddechy. Akapit to także wytchnienie, w wielu miejscach można by było to spokojnie zrobic. Wtedy długie zdania nie wydawałby się takie straszne, chociaż nad nimi też musisz popracowac. I dialogi trzeba również wciąc i zamienic "myślniki" na właściwe odpowiedniki w tekście.

    To chyba na tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużac komentarza, już pewnie i tak mnie znienawidzisz za jego objętośc, więc będę kończyła. Ze swojej strony powiem, że bardzo mi się podobało (sama zmagam się z trudnym tematem, więc rozumiem, że to niełatwe) i trzymam kciuki za dalszy, owocny rozwój historii. Twój blog dodałam już do obserwowanych, więc będę od teraz pilnie śledziła nowe notki. Dziękuję za napisanie intrygującego tekstu i przechodzę do następnego rozdziału :)

    Pozdrawiam,
    Niebieska Myszka.

    OdpowiedzUsuń